niedziela, 22 kwietnia 2012

Drugie życie ryby.

I znów weekendy nabrały tempa jak dawniej. Ten czas minął mi tak niepostrzeżenie jak się zaczął. Katerinaki jak raz wyjdzie na dwór tak bardzo ciężko ją przekonać, że trzeba i z niego przyjść kiedyś do domu...


Wczoraj byliśmy u znajomych. Mają oni uroczego młodego labradora który zjada wszystko co mu się natrafi na drodze. Dosłownie. Jest zarąbiaszczy. Potrafi z drugiego końca mieszkania upatrzyć coś na stole. I nie ważne co to jest, ważne, że ludzie to jedzą, więc zje i on. Jednym susem potrafi pokonać sporą odległość by po chwili mieć mordę pełną upatrzonej zdobyczy. Jeszcze tak śmiesznie atakuje ją bokiem, bo z doświadczenia już wie, że tak więcej uda mu się napchać ;). No a wczoraj Kasia nieopatrznie zostawiła na chwilę swoją rybę bez opieki. Pies długo się nie namyślał. W pewnej chwili tylko było słychać przeraźliwy krzyk Kasi "O ooo biby nie, biby nie!". Trochę to trwało zanim ryba została wyrwana z gardzieli psa. Na szczęście była jeszcze w całości. Tyle, że koleżanka tak się nią rozmachnęła, że nie można było jej nigdzie znaleźć. A w poszukiwania zaangażowali się wszyscy zebrani (bez udziału rzecz jasna psa). I nic dziwnego, że ryby nie można było znaleźć, bo najzwyczajniej jej tam nie było... To był rozmach na tyle udany i skuteczny, że ryba niepostrzeżenie wylądowała przez otwarty balkon na pobliskie zielone trawy. I mimo, że nasi mężczyźni byli już skuteczne zdezynfekowani whiskaczem to nawet szybko ją znaleźli gdzieś pod balkonami. Tak oto ryba dostała od losu drugą szansę. Zupełnie jak ja.

W ostatnim czasie bardzo intensywnie nadrabiam braki w obuwiu. Jeszcze do niedawna nie mogłam się nadziwić mojej mamie, która ma ich bardzo pokaźną kolekcję. Nagromadziła ona ich tyle, że straciła nad nimi kontrolę. Leżą w ogromnych kartonowych pudłach w piwnicy a ona nawet nie pamięta o istnieniu połowy z nich... Mi w ostatnim tygodniu poszerzyła się moja skromna jednak kolekcja o trzy pary (!). Ale jeżeli w takim tempie będzie mi się ona powiększać, to wkrótce nie będzie się dało wejść do mieszkania... Jedne kupiłam pod wpływem impulsu - tak do chodzenia na co dzień. Ważne że są wygodne i skórzane - w końcu spędzam w nich najwięcej czasu. Drugą i trzecią parę nabyłam ... wczoraj. W obuwniczym ( w którym na Boga, nie mam pojęcia jak się znalazłam ) kątem oka, którego nikt z nas nie posiada ;), wypatrzyłam sandały tamaris w śmiesznej jak na tę markę cenie. Buty z zeszłego sezonu, ale to dla mnie nie ma najmniejszego znaczenia. Są naprawdę niezłe i nawet mają w obcasie antishocka, którego działania jestem bardzo ciekawa...
Parę godzin później w jednym  z second handów wypatrzyłam nową, nie używaną parę białych, skórzanych, ręcznie robionych, nie chińskich, bo made in England sandałów w powalającej cenie 15zł...I nie mogłam przejść wobec takiego faktu obojętnie :/.  Może większość z Was nie dostrzeże w nich krzty uroku i uzna je za zbyt babcine, ale przy bliższym poznaniu byście zmienili zdanie.

Co chwila wyciągam moje weekendowe zdobycze z szafki i przecieram ze zdumienia oczy :). Jeszcze jak dodam, że nabyłam za całe 4 zł w stanie idealnym levisy z obniżonymi kieszeniami i zawijanymi nogawkami to it makes me smile :).
Jednak życie w takim małym mieście ma chwilami swoje plusy i to są niewątpliwie jedne z nich.
Ale ze mnie chwalipięta, wiem. Ale przecież nie robię tego notorycznie. A liczę na to, że wkrótce będę mogła się pochwalić moim największym sukcesem, tj. wykurzeniem Nieprzyjaciela przez duże 'N" (chyba "Potęga podświadomości" robi już swoje). Niestety idei pozytywnego myślenia nie mogę zaszczepić Michałowi, który leżał dziś cały dzień zniewolony bólem głowy, podczas gdy ja byłam z Kasią na spacerze nr 1, zrobiłam obiad, odbyłam spacer nr 2, za chwilę i 3 na którym zabrałam Kasię na lody, jeździłyśmy na jedynych w tym mieście ruchomych schodach, które ona uwielbia (na dodatek działają one pewnie w ramach oszczędności tylko w jedną stronę), przesiedziałyśmy z pół godziny na dworcu pks i dzielnie machałyśmy wszystkim odjeżdżającym z niego pekaesom, nakarmiłyśmy jakiegoś napotkanego psa, gołębie, zrobiłyśmy sobie wyścig wózkiem po biedronce, tańczyłyśmy i skakałyśmy nad stawem, szukałyśmy pod balkonami spinaczy i powiększyłyśmy naszą kolekcję o całe trzy całkiem oryginalne sztuki, trochę się huśtałyśmy, ganiałyśmy, śpiewałyśmy... Uff, było tego trochę. Nie wiem jak Kasia, ale ja się nawet zmęczyłam dzisiejszym dniem.
A jutro poniedziałek. I też mnie to cieszy :). Miłego słuchania, bo dla wytrwałych i chętnych Damian Maliszewski w znakomitym jak dla mnie utworze. Znakomite i tak bardzo prawdziwe słowa utworu... Pa!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz