Jestem Michał mąż najukochańszej żony oraz najwspanialszej matki jaka można było sobie wymażyć.
Niestety muszę was poinformować o śmierci Ewy, która dziś ok godz 6:00 odeszła z tego świata.
Ciężko mi to pisać, gdyż do końca walczyła jak lew o każdy oddech i każdą chwilę na tym świecie. Dla Kasi i dla Mnie.
Niestety jak wiecie choroba była straszna nie reagowała na żadne leczenie, na SGN na który tak czekałą również nie zareagowała by. Ewa o tym nie wiedziała czekała na SGN jak na Świętego Gralla, który miał pozwolić wyjść z koszmaru jaki przeżywmy od roku. Nie doczekała by się gdyż wczoraj po ponad miesięcznym wodzeniu nas za nos przyszłą odpowiedz negatywna o refundację. Ewa o tym nie również nie wiedziała, nie chciałem jej zabierać ostatniej nadziei jaka została na wyleczenie.
Ogólnie lekarze nie mówili jej dużo o stanie zdrowia. Ja byłem obarczany całym tym ciężarem i sortowaniem tego co można jej powiedzieć a co nie. Ale to długa historia i być może jak zbiorę siły to napiszę jak to wszystko wyglądało.
Dziękuję ludziom który byli na tym blogu.
Dodawaliście jej otuchy i nadziei na lepsze życie, nieraz patrzyłem na nią jak pisała posta albo odpowiadała na komentarze jak na jej twarzy pojawia się mimowolny uśmiech. Dziękuję za te chwile radości które przezywała dzięki wam.
Jeżeli ktoś z was ma chęć uczestniczyć w pogrzebie Ewy to zapraszam w
sobotę o godzinie 12:00 do zakładu pogrzebowego przy ulicy Kościuszki 16 w miejscowości Ostrów Mazowiecka skąd odbędzie się wyprowadzenie Ewy w jej ostatnią drogę na tym świecie.
Prosiła by nie kupować kwiatów a pieniążki przeznaczone na nie wpłacić na jakieś hospicjum zajmujące się ludzmi z nowotworami.
Kończę i tak nie wierzę że aż tyle udało mi się napisać gdyż w głowie wciąż huczą mi jej ostatnie słowa jakie wymawiała walcząc o każdy haust tlenu:
"Miśku kocham cię , będę zawsze nad wami czuwać. Czy to już wszystko"
Odpowiem bo nie wiem czy słyszałaś: Nie to nie wszystko. Spotkamy się jeszcze na pewno tylko czekaj na mnie. Kocham cię i dziękuję za każdą sekundę spędzoną razem. Do zobaczenia skarbie.
No a ja wciąż kwitnę w szpitalu, choć trzyma mnie myśl, że w poniedziałek wreszcie mnie wypuszczą. No bo ostatecznie ten antybiotyk dają mi do tej pory, prawdopodobnie jutro ostatni dzień.
Na poprzednim nocnym dyżurze pojawiła się ta pierwsza moja szalona lekarka. Woła mnie do siebie i pyta:" No i Ewcia, jak tam"? Mówię, że niby wszystko ok, tylko mam taką ostrożną i wyważoną lekarkę, że skuła mnie trochę na darmo i ewidentnie widać, że się boi kolejnych i potrzebuje pomocy.
Wewnętrzny tutaj. Zaraz obok położniczo - noworodkowy.
Interna. Najgorszy chyba oddział w tym szpitalu, oddział grozy i śmierci. Tu nie ma dnia żeby ktoś z odwiedzających nie zastał jak gdyby nigdy nic pustego łóżka, nie ma dnia żeby nie usłyszeć jęków i cierpień na cały odział, nie ma dnia by rodzina nie usłyszała od lekarza że stan jest ciężki.
Tam z kolei oddział życia. Co jakiś czas dochodzi do nas donośny płacz ledwo poczętego Nowego Życia odciętego raptownie od tak dobrze znanego mu środowiska.
Ot, takie zderzenie światów.
Mimo całej miłej i fachowej opieki powoli mam dość. Na drugim kontrolnym usg okazało się, że znów zebrała się taka sama ilość płynu w opłucnej jak poprzednio, czyli przed dwona dniami - znów 1,5 litra. Zmieniła nam się na sali lekarka prowadząca, nie mogę powiedzieć, jest kompetentna, miła i rzeczowa no i cholernie ostrożna.
No i od soboty za sprawą troskliwego i najukochańszego męża jestem w szpitalu u siebie z ostrym zapaleniem płuc.Tak cholernie mi się nie chciało tu być, zwłaszcza na weekend. Trochę dużym problemem było dla mnie to szybkie męczenie. Zanim się doczołgałam do szafy, minęło pół godziny, zanim sięgnęłam po coś do ubrania, kolejne i pół godziny odpoczynku. Michał o anielskiej cierpliwości nic się nie odzywał, nie poganiał. Chwycił na klatce na ręce i zabrał do samochodu.
Dziś sobota. Idealny dzień by pokupować parę mebli do mieszkania i zaprowadzić tu jakiś ład. Tyle, że to ponad moje siły. Już nawet wpadłam na genialny wprost pomysł, że będziemy w bagażniku wozić ze sobą malutkie krzesełko rybackie i będę je sobie rozkładała w sklepach, ale z takim krzesełkiem będę mało mobilna :)
Nie napisałam, że w środę po wyjściu ze szpitala trafiłam już prosto do tego wyremontowanego przez męża mieszkanka :). Michałowi sporo pomógł taki nasz dobry kumpel, który po godzinach swojej pracy zarywał noce i pokazywał co i jak no i też dużo pracy włożył w ten remont. Bez niego nie dalibyśmy rady. Zeszło się z tym co prawda trzy miechy, ale zważywszy na fakt, że to wszystko było robione od 18ej wzwyż (przez Michała, bo kumpel przychodził po 20ej...) to chyba takiej tragedii nie ma. Zwłaszcza, że to był pierwszy remont Michała.
Ze szpitala wyszłam w środę, tyle że nie byłam w stanie nic sklecić bo niemal bez przerwy mnie trzymają temperatury, a wtedy nie jestem sobą i potrzebuję pomocy. Jak rano wstaję z gorączką ciężko samej dojść do łazienki bo są poty i zawroty. Wczoraj mało sobie nie wydłubałam oczu próbując wyjąć trzęsącymi się rękami soczewki. Więc na razie wybór padł na okularsy. Ale to drobiazg w porównaniu z problemem męczenia się po czymkolwiek.
Szczerze zainspirowana blogiem Chustki z niecierpliwością oczekuję kolejnego wpisu. Tym razem w wykonaniu męża - że odeszła w poniedziałek. Nie wierzę. Co prawda parę postów temu się czytam, że profesor nie daje już żadnych szans, że trzeba tylko czekać. Ale potem radosny post, że spacer, że chęć zwiększenia masy przed jakąś nową chemią. Trzymam kciuki, cieszę się. Niby zdaję sobie sprawę, że odejście jest nieuniknione, ale że do cholery nie teraz, że chyba nie jest tak źle.
O i tak to czasem bywa. Przyszłam tu z myślą o Skutecznym Leku, ostatecznie miałam mieć tylko przetaczanie krwi i wypis najpóźniej na drugi dzień a kwitnę tu jeszcze w najlepsze.
25go miałam się grzecznie stawić do szpitala i tak zrobiłam, bo miejsce na mnie czekało. Po wyspaniu się w kolejkach zostałam wezwana przez miłą Panią dr do gabinetu gdzie dowiedziałam się, że mojego lekarza ma nie być miesiąc czasu i że na Skuteczny Lek nie mam co liczyć, bo mam kiepskie wyniki krwi.
Znów będę się tłumaczyć z nieobecności. A powód praktycznie ten sam co zwykle - temperatury i niby pakowanie. Piszę "niby" bo miałam taki szczytny plan; każdego dnia zapełnić jakiś karton, ale póki co na 4ech stanęło. Jak trzęsie z zimna to nic mi nie wychodzi. To już ponad dwa tygodnie "czopkowania", które nie zawsze działa. Pójdę do lekarza i usłyszę to co ostatnio - "w płucach nic nie słychać, gardło czyste, proszę brać te czopki". Więc nigdzie nie wychylam nosa i dalej się trzęsę.
Przyzwyczaiłam Was do regularnych wpisów, więc tak długa nieobecność mogła niektórych niepokoić więc już donoszę : byłam schowana głęboko pod kilkoma pierzynami i dopiero dziś udało mi się spod nich wydostać ;)
No i tak jak przewidywała Ania. Zaprzyjaźniam się ze Smerfetką zwaną inaczej CN3OP. W moich żyłach płynie teraz błękitna krew, sikam na niebieściutko i tak sobie zerkam ukradkiem na sympatyczny niebieściutki woreczek wreszcie Skutecznego Leku, który na moje szczęście dosyć szybko spływa, nie wspierany żadnymi pompami.
Ostatecznie w szpitalu jestem od wczoraj. Zbierałam wenę na pisanie, zbierałam i piszę, choć wena się nie pojawiła a jedynie lekarz ze swoimi jak zwykle newsami.
Wczoraj niedziela. Maksymalnie przeciągam chwilę opuszczenia ogrzanej pościeli. A jesienna rzeczywistość w blokach przed sezonem grzewczym mi nie sprzyja. Chyba nikomu. Brrr. Godzina czasu do wyjścia do kościoła. Otwieram puszkę sardynek. Kasia pod nogami. I tylko słyszę przeciągłe "ooo mamma, ooo mama"!
No i rozsiedział się łobuz jeden. Rozkoszuje się wolną przestrzenią i zdaje się nic go nie ruszać. A wykonanie swojej tarczy chyba zlecił u samego Hefajstosa. Kurcze, a mi wydawało się, że jestem tak sobie gościnna. W końcu lubię samotność...
Ze szpitala wróciłam z postanowieniem, że będę chodzić wcześniej spać, no ale do tego potrzeba jeszcze przeorganizować sobie życie i przestawić jakąś "płytkę" w głowie. Jak na razie nie wyszło. Ale jutro jest nowy dzień.
Powinnam być spakowana ale odkładam ten moment w nieskończoność wymyślając coraz to nowe zajęcia. W ciągu ostatnich paru godzin szukaliśmy grzybów w lesie, pałaszowałam pyszną szarlotkę u rodzinki, zrobiłam trochę buraczanego soku, wykąpałam Kasię, wysprzątałam kuchnię i ogarnęłam resztę mieszkania, zajrzałam do zaprzyjaźnionych blogów, przejrzałam demoty i inne strony które regularnie "nawiedzam" aż w końcu stwierdziłam, że napiszę jeszcze choć krótki post i ... dopiero się wezmę za to co nieuniknione.
Dzisiaj jakiś taki zwariowany dzień. Przynajmniej dla Kasi. Zaliczyła ze trzy upadki na prostej drodze, zrobiła dosłownie fikołka przez piłkę, fikołka ze stołka, zaliczyła czołowe z drzwiami od lodówki i było jeszcze tego trochę. Na szczęście dzień ma swoją pojemność a teraz pora nabierać sił na następny...
Trochę odpoczynku od neta jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Łatwo jest się uzależnić od zalewu informacji wszelakiej ale w moim przypadku łatwo też się i ... odzwyczaić.
Dziś Kasia wygrzebała moją legitymację ubezpieczeniową ze starym zdjęciem na którym mam długie ciemne włosy. Patrzy, patrzy i głaszcze zdjęcie mówiąc "mhm, ładna mama". Nieco zasmucona pytam ją czy moje obecne włosy też są ładne to w odpowiedzi pogłaskała mnie mówiąc "też mamo ładne te twoje włosy".
U mnie już "bajki" używając określenia teściowej. Tzn, zimno mnie telepie, wieczorami jakieś gorączki, wysoki puls i umiarkowane zawroty głowy, ale mniejsza o większość.
A dzisiaj do domu:). I tak o 4 dni za długo, więc starczy;). Drugi ICE już nie był dla mnie tak łaskawy jak pierwszy, a i nazwa nieco przewrotna, bo zamiast chłodzić, to ... grzało w banię:)
Od wczoraj w szpitalu. W sumie nie wiem, czemu od wczoraj, skoro przez cały wczorajszy dzień nic nie dostałam... Dziwna ta tutejsza polityka, momentami trudna do ogarnięcia.
Dzisiaj, po kolejnym rzuconym mimochodem od męża niby zwykłym "kocham Cię" nagle ni z gruchy ni z pietruchy "spociły" mi się oczy i naszło mnie na pytanie - dlaczego zsyła się TAKIE rzeczy ludziom na serio się kochającym?
Oddaję się lenistwu na całego. Niby nic nie muszę i przez to brakuje mi na wszystko czasu. Jak kiedyś. Powoli rozkoszuję się normalnością i życiem na wolności.
Jak na razie mój optymistyczny plan opuszczenia CO w środę na razie legł w gruzach a to za sprawą jakiegoś dziwnie brzmiącego czynnika cd34 który nie jest w ilości pożądanej na tyle, bym mogła być podłączona do tej dziwnej machiny, którą póki co widziałam jedynie na zdjęciach.
Kiedy ja tu się relaksuję, dbam o ciało, czytam newsy i uskuteczniam relacje z chorymi Kasia urabia sobie z tatą łokcie po pachy i ciężko pracuje bez chwili wytchnienia. Zresztą popatrzcie sami...
Ostatnio mam telefon z domu. Teściowa w słuchawce mówi że Kasia chciała coś powiedzieć
i dała jej słuchawkę. Uradowana słucham z uwagą a ona do mnie " Mama, jem cucu!".
Nowa broń - ICE bynajmniej nie schładza w te upalne dni. Na pewno wywołuje u mnie nadmierną senność i potworny ból głowy. A poza tym śmiem powiedzieć, że obchodzi się ze mną najłagodniej z dotychczasowych chemii. Tyle, że ja potrzebuję skuteczności, nie łagodności. A ten skurczybyk co czepił się ostatnio mojej szyi jakoś nie znika tak jak się tego spodziewałam. Ale i nie rośnie...
Na czw nie było dla mnie miejsca. Na piątek tym bardziej. Oznajmiając to Michałowi przez telefon wyczuł jakąś ulgę połączoną z delikatnym przejawem radości. O to się trochę na mnie boczył.
Przed samą chemią postanowiłam się troszkę wziąć za siebie. Naniosłam z targu torbę bananów, buraków, pomidorów, marchwi i szpinaku a teraz dobrze by było to jakoś wciągnąć, znaczy się zjeść.
Jakoś zdecydowanie za szybko dobiłam do weekendu. W pracy czas mnie strasznie gonił a ja jakoś nie mogłam się z niczym zorganizować. W ogóle ostatnio jestem wiecznie przemęczona. Jeżeli chodzi o badania to poziom hemoglobiny o mały włos nie zakwalifikował mnie do przetaczania krwi. Nie dam się i obiecuję wziąć się za siebie. No, może od następnej chemii...
Kiedyś chyba pisałam, że marzenia się spełniają i należy ostrożnie je wypowiadać... Pamiętam gdy w firmie w zeszłym roku zbliżał się wielkimi krokami czas inwentaryzacji i strasznie mi to było nie na rękę siedzieć tam od świtu do nocy przez dwa dni z rzędu i to w dodatku w sobotę i niedzielę. Nie chciałam tam być i nie byłam. W tym czasie zamiast magazynu okupowałam wtedy szpitalne łóżko...
Zamówione świece a raczej konchy do woskowania czekały na swoją kolej i się doczekały. Pierwszy na ochotnika Michał. Cholernie chciałam by mu się spodobało i odczuł jakieś pozytywne skutki z tego zabiegu a tak cholernie coś nie wyszło...
Nie wiem czy rozsądnie, ale tym razem zaraz po chemii poszłam następnego dnia do pracy. Właściwie to jeszcze ten jeden dzień mogłam sobie odpuścić, bo idealnie nie było. Wszystko byleby nie zalec w łóżku. W sumie nie jest źle. Obym kolejne też były takie.
Wreszcie nasycyona przytulasami z Kasią będę spać spokojnie, jak mam nadzieję i ona. A to oznacza ni mniej ni więcej, tylko home sweet home! Jeszcze jakby Michał próbował choć stworzyć pozory nieuzależnionego od CS-a... Ale, nie można przecież mieć wszystkiego :(, choć to akurat smutne.
widok z okna 6go piętra CO w Warszawie (wnikliwsi dostrzegą i Pałac Kultury)
Mimo sporej ilości zastrzyków przeciwwymiotnych i jakiegoś
wynalazku zwanego Emend, wieczorem jednak zaczęło mnie męczyć. No i poczułam
zmęczenie zwalające z nóg. Mimo to dzień zaliczam do udanych; po paru latach
spotkałam się z Kazią (hurra! Kaziu, mam nadzieję na jeszcze) no i z Bogusią
(też liczę Bogi choć na jedno, spotkanie przed Twoim wyjazdem, gdzieś tam, hen
daleko). Nawet wyhaczyła mnie tu na Sali AniaMarchewa, która też leży na drugim
dhapie i ma już mieć robione aferezy. Nie znałyśmy się wcześniej, jedynie przez
nasze blogi… Niesamowite. Aniu, trzymam kciuki za rychłe spadki i zbiórkę! Miło
było poznać!
Darowano mi jeszcze jeden dzień, znaczy się nie było dla
mnie w środę miejsca w CO. Cholera, szczerze, to jakoś nawet się ucieszyłam w duchu.
Wiem, że co się odwlecze… no i że to dla mojego dobra, ale też wiem, że ten
jeden dzień poślizgu nie zrobi mi większej różnicy i mogę go wykorzystać choćby na … gromadzenie
tłuszczyku, którego nadmiarem nie grzeszę. W końcu apetyt przed chemią mi
dopisuje, a w trakcie i „po” bywa różnie, choć jak dotąd w drugą stronę. No i w środę po
pracy teściowa wyciągnęła mnie jeszcze na jagody, choć o dziwo polubiłam te
wypady.
Jedna wizyta w lesie za nami. Wczoraj jakoś mi się upiekło. Tzn. teściowa wpadła z samego rana, ale zobaczyła mnie jeszcze nie do końca przebudzoną i chyba nie miała sumienia gonić mnie przed pracą na jagody. Nic nie mówiła, ja o nic nie pytałam :)
"Smuda narodowa" trwa jak to napisał jeden z dzienników. Chłopaki nie udźwignęli presji i chyba nie zaskoczyli. Mieli farta od samego początku, ale nie potrafili go wykorzystać.
Po raz pierwszy od tygodnia pokusiłam się o zjedzenie czegoś innego niż zupa buraczkowa. Padło na naleśniki teściowej. Zapach mnie skusił, ale smaku w ustach jeszcze nie mogę odzyskać, choć wydawały się być nieziemskie.
Dzisiaj już 5 dzień po dhapie a w mojej głowie wciąż ten jazgot a reszta mocno wytłumiona. Oprócz tego ciągłe wymioty i kompletny brak apetytu nie pomagają w zebraniu się do kupy. Dzwoniłam do lekarza, czy z tym słuchem to normalne, to zdawał się być mocno zdziwiony i odesłał mnie do laryngologa.
Wczoraj nie byłam w stanie się zabrać do napisania nowego postu. W trakcie pobytu w szpitalu nie było ze mną najgorzej, dopiero potem się zaczęły schody.
Mecz otwarcia okazał się meczem klęski ale i naszego farta. Mogło się skończyć dużo gorzej.
Tu w CO na 6 piętrze nawet załapałam się do „strefy kibica”
i wraz z 12 pacjentami trzymałam mocno kciuki za naszych. Szkoda, że nie
uwieczniłam tego na zdjęciu. Fajny widok – 12 łysych głów, część w towarzystwie
swoich Hansów ekscytujących się podbramkowymi sytuacjami. No i ja. Z całkiem
gęstą czupryną. Jeszcze ;).
Wczoraj miałam względny luz i po
prostu cieszyłam się tym. Jakieś tam wstępne wyniki PET-a niby są ale
jednoznacznie wykazują zmiany w płucach,
których bez leczenia zostawić się nie da.
PET nie był tak straszny, jak się wydawał. Nawet będę go teraz milej wspominać od tomografii, gdzie to nachalna kobić w białym kitlu co parę minut wciskała mi kubek "bezalkoholowego ouzo" i tak razy cztery...
Koniec miesiąca w pracy daje popalić. Teściowa wrzuciła mi do torebki świeżo zrobione ciasto a ja nawet nie zdążyłam go ... wyjąć :/
I znów dostrzegam urok piątków i urok zbyt krótkich weekendów. Jak dawniej.
Dzwonili z terminem na PET-a. Jestem umówiona na poniedziałek. Zapowiada się niezła jazda - w przeddzień badania kobieta kazała mi dużo odpoczywać a samo badanie ma trwać ok. 6 godzin...
Ludzkie myśli są nieobliczalne. I mimo, że wydaje nam się, że kogoś dobrze znamy, to jeszcze nie raz możemy się zdziwić.
Ostatnio w rozmowie telefonicznej usłyszałam od "J". że właściwie, to też by tak czasami chciała jeździć na takie leczenie, przyjmować te worki...
No i wszystko jasne. Jeszcze do wczoraj nie byłam przygotowana na wersję pesymistyczną ale zaczęłam sobie układać w głowie wszystkie możliwe scenariusze, co by mnie nic nie zaskoczyło. Pewnie i tak wiele mnie jeszcze zaskoczy, bo pojęcie o tym co mnie czeka mam raczej blade...
Wczoraj w związku z tomografią i dzisiejszą wizytą w CO nocowaliśmy u rodzinki pod Warszawą, więc i warunków nie było by skrobnąć co tam u mnie, co mam nadzieję, wybaczycie.
Za bardzo nie wiem od czego zacząć. Ale chyba od plusów ;). Dzisiaj chemią mnie nie uraczyli no i tym samym uniknęliśmy największych korków, jakie zwykle w czasie powrotów z CO są naszym udziałem. Ale to już chyba tyle pozytywów...
W tym tygodniu wychodzi na to, że się nie napracuję zbytnio. Początek i koniec tygodnia praca, a cały środek będzie się kręcił niestety wokół jaszczura. Ten to ma się ze mną dobrze, ehś. Zawsze w centrum, na pierwszym planie, nic o nim bez niego.
Ciągle marznę. Wieczorami niewielka gorączka sprawia, że nie mogę się wydostać z oparów gorącej łazienki. Właściwie to nie ma teraz dnia bez podwyższonej temperatury. I z żołądkiem mam już od dłuższego czasu jakiś problem. Nie jestem w stanie odpowiedzieć Michałowi na pytanie, jak się czuję. Coś mi jest, ale nawet nie jestem w stanie tego opisać.
Dzisiaj króciutko. Po ostatniej chemii już minął suchy kaszel, który od czasu do czasu dawał znać. Jest, gdy próbuję wziąć głęboki oddech więc mam na to bardzo prostą receptę - po prostu tego ... unikam). Zostały jeszcze jakieś wieczorne wahania temperatury ale nawet już nie sięgam po termometr. No a mdłości w tym tygodniu były chyba zdecydowanie najsłabsze. Zatem jeżeli można tak to ująć, to ... chyba moja "najlepsza" chemia...
Teoretycznie ostatnią chemię mam za sobą. W CO tego dnia było mnóstwo ludzi. Kolejki do oddania krwi zdawały się nie mieć końca. Smutna rzeczywistość, ale ilość osób z nowotworem raczej nie maleje.
A u mnie zatrucia ciąg dalszy. Jednego dnia jest lepiej, drugiego znów mam jakieś "jazdy w brzuchu" i biegunkę. Niestety ale chyba też i pozostałym domownikom się coś ode mnie dostało.
Wczoraj wróciliśmy z długoweekendowych podróży więc i jeden post przepadł.
Pogoda wszystkim odpoczywającym dopisała, może nawet za bardzo. Mieliśmy mało czasu a dużo wizyt w planach, więc siłą rzeczy nie dało rady się spotkać ze wszystkimi. Z drugiej strony miło, że udało się wyrwać choć na chwilę do rodzinki której nie widziałam już czas jakiś...
Dziś jeszcze praca. Jedną nogą tam siedziałam a druga rwała się już za teren firmy i ciężko było ten dzień przetrzymać. Dzień zdecydowanie za długi, zwłaszcza ostatnia godzina w firmie. Ale to chyba wszyscy którzy zdecydowali się dziś pracować tak mieli...
Jak na dzień po chemii to nie jest najgorzej, a przynajmniej lepiej chyba niż ostatnio. Co prawda nie mogę jeść ani pić, trochę wymiotuję, trzęsie mnie zimno i zarazem mam wypieki na twarzy ale jest całkiem znośnie.
Nie żałuję, że wróciłam do pracy. Żałuję, że dopiero teraz. Ten tydzień zleciał mi tak niesamowicie szybko, że nawet zdążyłam zapomnieć, że ... mam raka.
I znów weekendy nabrały tempa jak dawniej. Ten czas minął mi tak niepostrzeżenie jak się zaczął. Katerinaki jak raz wyjdzie na dwór tak bardzo ciężko ją przekonać, że trzeba i z niego przyjść kiedyś do domu...
Mimo bezproduktywnego gapienia się w pracowniczy monitor tydzień zleciał migiem. I znów wreszcie czekałam na ten weekend tak mocno, jak kiedyś. Mam nadzieję, że mnie nie rozczaruje ;).
Praca. A jednak. Coś za czym gonimy tracąc zdrowie by zyskać pieniądze a potem tracimy pieniądze, by odzyskać zdrowie. A potem? Potem nie ma już nic. Taka to już nasza ludzka i pokrętna natura. I nawet chyba Bóg nie jest w stanie nas zrozumieć.
U mnie tak na wspak ;). Trochę trzyma mnie przeziębienie, więc jadę na antybiotyku, po którym jak czytam z ulotki można się nabawić psychozy, depresji albo uwaga - mieć niezwykłe sny :) - to takie z najdziwniejszych skutków zażywania Cipronexu 500. Mam przepisane dwa opakowania, ale chyba jedno odpuszczę, bo depresję to mam i bez tego...
Jestem. Trochę się wczoraj naczekałam na swoją kolej po magiczną, cudowną miksturkę ale udało się. Michał cwaniak wyposażył mnie na wizytę u lekarza w listę pytań a sam dał nura do pracy. Fakt, ma teraz tam naprawdę gorący okres i nie ma mu czego zazdrościć.
Ehś, minął zaledwie pierwszy dzień Świąt a mój brzuch przybrał rozmiary brzucha kobiety w 15 tygodniu ciąży. Powinnam się cieszyć na nadchodzącą wielkimi krokami chemię, bo to mi daje jakieś gwarantowane trzy dni głodówy ;), zakładając, że wszystko pójdzie standardowo...
Jakoś te ostatnie zastrzyki nie działają na mnie najlepiej. Porównując teraz neulastę, zarzio i neupogen to moim faworytem jest zarzio. Swoją drogą w życiu nie przypuszczałam, że niedługo będzie mi dane faworyzować jakieś zastrzyki... Ale to tylko życie, które nie raz potrafi zaskoczyć.
Osławiona "biba" której to dzisiaj zamieszczam fotkę po raz kolejny cudownie się odnalazła...:) Więc ryby teoretycznie zabrakło kawałka dnia i jedną nockę.
No i nadszedł ten dzień, w którym kawałek czerwonego plastyku w kształcie ryby zaginął. I to nie za moją przyczyną, ale przez niedopilnowanie swojej opiekunki, tj. Kasi. Poszłyśmy do apteki a w drodze zajrzałyśmy do sklepu i w domu od progu usłyszałam nieszczęsne "O, gdzie moja biba, mamo"?.
U nas przez dłuższy czas trwał sezon pizzy, teraz w dobie tanich serów twarogowych czas zmienić preferencje ;). Na niedzielę powstał jeden sernik (mój ulubiony to wersja z brzoskwiniami wg przepisu szwagierki i w sumie z innymi jakoś nie eksperymentuję), a tymczasem w kolejce już czekają dwa następne wiaderka twarogu :).
Już niemal po weekendzie. Cieszę się z odwiedzin gości, chociaż momentami było ciężko i musiałam wykrzesać z siebie dużo cierpliwości, zwłaszcza jeżeli chodzi o mojego tatę...
Echo serca za mną. Co prawda od pierwszej tomografii faktycznie lewa komora jest nieco bardziej powiększona ale mieści się jeszcze w granicach normy i nie jest to z kardiologicznego punktu widzenia póki co problem. Teraz tylko w gestii onkologa leży, czy skład lub ilość wlewów zostanie zmodyfikowana. Cóż, niedługo będę o sobie mówić "człowiek o wielkim sercu" ;).
Oj, coś ta wiosna chyba nam się rozmyśla. Przyzwyczajona do pięknej, weekendowej aury dziś przyszło zimowe o/t/rzeźwienie. Rano poszłam tylko z dzieckiem po zakupy i na rekolekcje, ale efekt porannej pogody jeszcze długo się utrzymywał...
Zwykle to poniedziałek jest tym najmniej lubianym dniem w tygodniu. Po weekendowym lenistwie trzeba w końcu się zmobilizować i wstać po dzwonku budzika. I odliczać niecierpliwie dni do następnego weekendu. Dla mnie od pewnego czasu oprócz "środy z chemią" najgorsze są wtorki "przed".
Zeszła noc też była przez Kasię 'przerzygana'. Michał olał pracę i został byśmy poszli z Kasią do lekarza. W dzień ma biegunkę, w nocy wymiotuje. Poza tym niby wszystko gra.
Dzisiaj może trochę o reakcjach otoczenia na moją chorobę. Wiem, że bloga czytają też osoby dotknięte zz. Nie wiem jak to u Was, może podobnie a może całkiem odwrotnie. Ale u mnie jest różniście.
Tytuł dzisiejszego wpisu to w tłumaczeniu wyznanie miłosne mojego dziecka - kocham cię mamo! Prawda, że brzmi nie/całkiem podobnie ? (niepotrzebne skreślić).
Nie mogę się powstrzymać, by znów coś o niej nie napisać, darujcie :)
Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że praktycznie całą zimę ... przezimowałam. Wszystko toczyło się jakby poza mną, jeździłam, gdzie mi kazano i wykonywałam czyjeś polecenia. To wszystko w imię życia? Jak niewiele od nas zależy.
Udało nam się wczoraj wyjechać z domu o 5.15, więc o 7ej już byliśmy na miejscu. Co z tego, jak moja podziurawiona chemią głowa zapomniała i kanapek i najważniejszego - skierowania na krew.
I znów te dwa tygodnie wolności kiedyś musiały się skończyć. I znów trzeba się stawić na tę cudowną odtrutkę ratującą życie, co do której wciąż jednak nie mam przekonania.
Weekendy mają to do siebie, że mijają niepostrzeżenie. Niestety. Kasia zbytnio nie poużywała, bo po kałużach ani śladu. Po śniegu, który dzisiaj zresztą sypał nam w oczy też.
Dzisiaj byłam w pracy. Pogadać i przekazać, że ostatecznie wracam ... za miesiąc. Może teściowa i inni mają rację, że marzec jest takim najgorszym miesiącem, jeśli chodzi o przeziębienia, więc odpuszczę
Wczoraj były zapusty. Właściwie to termin ten jakoś jak dotąd umknął mej uwadze, jednak teściowa przypomniała zapraszając wieczorem na herbatkę i małe co nieco...
Dzisiaj trochę pomarudzę, choć postaram się jak najmniej. Wszystko przez ten cholerny ból niemal wszystkich kości i głowy. Dodatkowo jestem jakaś rozpalona, a termometr nic nie wykrywa ;).
Adam, w sobotę miałbyś 37 urodziny. Jak żyłeś rzadko komu zdarzyło się o nich pamiętać. Ale nie zapomnę numeru, jaki zrobiła Twoja Justyna naszym rodzicom dokładnie rok temu. Wykręciła do nich nr tel i rzuciła ojcu tekst, że pewnie nie pamięta, ale że Adam ma dziś urodziny i odłożyła słuchawkę. To było mistrzowskie zagranie. Z miejsca ją polubiłam :).
Przez wczorajszą aurę pokonanie 100km do CO zajęło nam ok. 3,5h. Inni pacjenci chyba się tego dnia poddali i odpuścili, bo w rejestracji było przede mną tylko 20 osób a po krew nie stałam nic. Szok.
Dziwne święto. Nie ma tego dnia sklepu w którym by się człowiek nie zaopatrzył w spóźniony ale zawsze prezent dla ukochanego. Wszystkie sklepy chcą mieć w tym dniu swój udział i dostać swój kawałek tortu.
Wynik był po ponad trzech tygodniach. ZZ, typ NS. Dostałam na piśmie to, co było do przewidzenia, więc nie było jakiejś gwałtownej reakcji, wybuchu rozpaczy. Tylko uścisk męża i postanowienie, że damy radę, że ja dam radę.Wsparcie Michała jest dla mnie ważne ale niczego nie świadome dziecko daje jednak najwięcej siły do walki.Dzieciak nie wie, że mama czasami źle się czuje. Nigdy na tyle źle, żeby nie mogła dostać buziaka czy przytulasa.
W prezencie za męczarnie dostałam calutki miesiąc wolnego od pracy :). Szczerze, to spodziewałam się tygodnia, może dwóch, ale nie miesiąca... Robocopem byłam jeszcze przez jakiś tydzień. W tym czasie żywiłam się głównie nurofenem. I jednak nadzieją. Wejście na trzecie piętro do teściowej wiązało się dla mnie z koniecznością robienia sobie na każdym półpiętrze postoju, więc raczej nie wypuszczałam się za daleko z domu. Raz poszłam do pobliskiego osiedlowego sklepu. Kupiłam dwa soki i jakiś drobiazg. Pamiętam, że jak weszłam do domu to przez dłuższą chwilę nie mogłam złapać tchu. Płyn w płucach dawał jeszcze długo o sobie znać, najbardziej w nocy. Michał co jakiś czas sprawdzał, czy mnie nie udusiło przypadkiem :) Zasypiałam dosyć późno, bo nie mogłam sobie znaleźć w miarę wygodnej pozycji do spania. Leżenie na plecach nie wchodziło w grę, na boku też nie bardzo, na brzuchu z uwagi na operację też odpadało. Najwygodniej było w pozycji siedzącej, ale to z kolei na krótki czas. Noc była dla mnie jakimś koszmarem. Raz pamiętam, że dosyć łatwo zasnęłam w samochodzie i tam mi było najlepiej, ale przecież nie będę spędzać nocy w garażu :P. W ogóle czas się ciągnął w nieskończoność. Po dwóch tygodniach wyniku wciąż nie było. W domu nie mówiło się praktycznie o niczym innym. Wszystkich nas ponosiły nerwy. Teściowa jeszcze co dzień powtarzała, że na pewno to nie "TO", więc nie ma co się przejmować a ja kontratakowałam ją w myślach, że jeżeli to jednak "TO" to co? I tak należę do ludzi, którzy przejmują się najdrobniejszą głupotą, a tu jeszcze taki podarek... W dodatku jestem słaba psychicznie, a zawsze uważałam, że tylko silni zwyciężają takie rzeczy. I zawsze jak czytałam o osobach którym się przytrafił rak, to podziwiałam jednocześnie myśląc, że ja tam bym nie dała rady. Że na każdym kroku bym płakała a z takim podejściem, to niewiele można zdziałać. Myślałam, że tylko ci najsilniejsi to wygrywają. I zazdrościłam im tej siły.
Właściwie to niby czekałam na wynik, ale wiedziałam, że diagnoza będzie wskazywała na nowotwór. Michał chyba też się nie łudził. Oboje wtedy mieliśmy fazę na ustawiczne wyznawanie sobie miłości. Oboje też chcieliśmy naprawić lub poprawić relacje. Ja miałam jakieś dziwne poczucie, że nie powinnam po sobie pozostawiać złych wspomnień. Michał też chciał się pokazać z tej dobrej strony. Przez całe dwa tygodnie nie grał na kompie, co w jego przypadku jest niezłym wyczynem. Byłam przekonana, że zawarł jakiś pakt z diabłem.. Zapytany o to odpowiedział, że nie darowałby sobie, jakby coś się miało stać, że stracił tyle czasu. Co prawda przerzucił się na gry w telefonie na które tracił porównywalną pod ilość czasu, ale i tak byłam z niego dumna. I miałam nadzieję, że mu już tak zostanie... A przecież w każdej chwili może się z którymś z nas coś stać, abstrahując już od choroby. Nigdy nie wiesz, co przyniesie następny dzień, więc "go chwytaj", nie marnuj. Dobija mnie myśl, że Michał jako mąż i ojciec naprawdę cudownej kruszyny potrafi poświęcać często więcej czasu nieznajomym w sieci niż najbliższym i tego czasu tym obcym zazdroszczę. Jestem wyrozumiała i tolerancyjna. Staram się być. Ale często tak mnie ta wewnętrzna złość na niego nakręca, że lepiej, by nie znał wtedy moich myśli, bo i tak by w nie nie uwierzył ;). Tak poza tym jest złotym chłopakiem, więc nie ma tematu :) a nikt przecież nie jest idealny, zwłaszcza ja, więc chyba powinnam odpuścić. Powinnam ;)?
No dobra, niby gdzieś tam w głębi wiedziałam jaka będzie prawda i co z tym dalej? Bałam się jak cholera. Cały czas się boję. W końcu sama do niedawna należałam do osób, którym słowo "nowotwór" nieodłącznie kojarzyło się ze śmiercią. Pamiętam, że jak jeszcze w szpitalu zapytałam Michała jak to się leczy, a na odpowiedź, że chemią, wybuchłam płaczem. Ojciec często powtarzał, że chemia żywi, ubiera i zabija... , przy czym nie miał na myśli "tej chemii". Pierwsze moje skojarzenie to wychudzony człowiek z wielkimi oczodołami podpięty do kroplówki , łysą głową ,smutnym spojrzeniem z iskierką nadziei.
Wracając do werdyktu, to ten przyszedł niespodziewanie po przeszło trzech bodaj najdłuższych w moim życiu tygodniach...
Była Bogi. Miłe spotkanie. Serdeczne uściski, których i tak mam niedosyt (jak obie stwierdziłyśmy głupio się tak ściskać w połowie spotkania, więc skończyło się na dwóch - powitalnym i pożegnalnym), opróżniona butelka wina której opróżniać nie powinnam i trochę greckiej muzyki na kompie. Fajnie mieć świadomość, że są tam ludzie, którym na nas zależy jednak i tak człowiek zostaje później z tym wszystkim sam. I sam musi podjąć się walki, a walka jest nierówna...
Przypadkiem wpadłam na taki oto kawałek. Posłuchajcie.
(...) W drodze do warszawskiego Szpitala Chorób Płuc i Gruźlicy myślałam, że jest w tej szpitalnej przeprowadzce ten plus, że na pewno łazienka w takim specjalistycznym szpitalu pozwoli się spokojnie umyć, bez zbędnych podchodów, słowem oczekiwałam że każdy jeden szpital będzie dysponował lepszymi warunkami, niż mój lokalny. O jak się tak mogłam mylić! Masakra.
Czekając na swoją kolej do pokoju pielęgniarek już na odpowiednim oddziale obserwowałam, obserwowałam i oczom oraz uszom nie wierzyłam. Średnia wieku pacjentów to jakieś 60 lat, to raz.
Dwa, miałam wrażenie, że trafiłam do jakiegoś starego, przedwojennego lazaretu... Niektóre sale były tak szczelnie zamknięte metalowymi przesuwanymi drzwiami, że mnie to przerażało. Na szczęście ja do takiej nie trafiłam.
A tak na marginesie, jak ktoś z Was ma problem z rzuceniem palenia, niech się wybierze do tego szpitala i siądzie przez parę minut na korytarzu i niech popatrzy na tych wszystkich dziadków z dziurami w przełykach (wciąż jednak jarających)...
Ciekawi jesteście pewni łazienki? Cóż. Nie powinnam narzekać, bo chociaż nic się nie chybotało ;), ale zostawię ją bez komentarza, brrr. Plus za to, że panowie mieli swoją...
Zatem czekam sobie na korytarzu na swoją kolej przed dyżurką pielęgniarek i przez otwarte drzwi widzę, jak niemal każdy pacjent wychodzi z dziwnymi wytycznymi co do czekającej go następnego dnia operacji i zielonym zawiniątkiem w które ma się nazajutrz po porannej kąpieli oblec... Przerażona dzwonię do Michała i wszystko mu relacjonuję. Chłopak stara się jak może, by mnie pocieszyć, jednak na niewiele się to zdaje, kiedy i ja chwilę później dowiaduję się o obfitym we wrażenia dniu następnym.
Operacyjny uniform nie był zbytnio zabudowany, ale na szczęście dla mnie, rozmiarowo mocno za duży.
Panie na sali były oczywiście elokwentne, kulturalne, wykształcone i tak bardzo "stoliczne", że aż było to śmieszne (ale przynajmniej nikt mi w nocy nie sikał pod łóżko).
Lekarz na wieczornym obchodzie zastrzegł, że tego płynu w lewej opłucnej jest jeszcze sporo i nie wykluczył, że mogą mi przy okazji operacji zrobić drenaż (to się wiąże z dłuższym pobytem w szpitalu). Poprosił też, bym oprócz zgody na mediastinoskopię (ową planową operację) wyraziła też zgodę na mediastinotomię, bo w trakcie zabiegu może się to okazać konieczne. Jak dla mnie te zabiegi niczym się zbytnio nie różniły, ale w sumie nie wnikałam, tylko grzecznie podpisałam co trzeba. Wieczorem zrobili mi też kolejne prześwietlenie, by ocenić faktyczną ilość płynu w płucach.
Najgorzej wspominam ranek dnia następnego. Trzeba było wziąć prysznic, przywdziać to urocze zielone wdzianko z cieniutkiej przeźroczystej fizeliny , "naznaczyć się" u pielęgniarek i czekać na swoją kolej na zabieg.
Pech chciał, że w poprzednim szpitalu pomylili się i w wypisie podali zły miesiąc pobytu w wyniku czego musieli mi robić ponownie badania z krwi.. Rano nic nie piłam (byłam przekonana, że mi nie wolno), byłam zestresowana (i moje żyły też), więc zaliczyłam łącznie około 8 różnych wkłuć by mogli zdobyć odrobinę krwi niezbędnej do badań. Już po trzecim wkłuciu, jak widziałam ponownie zbliżającą się pielęgniarkę z kompletem kolejnych igieł - płakałam (zielono - fioletowa barwa na rękach nie schodziła z nich około miesiąca). Od tamtej chwili przy każdym pobraniu krwi odwracam nerwowo głowę w drugą stronę i zadaję tylko jedno pytanie : "leci?".
Godzina całego zabiegu przesuwała się dodatkowo, przez zbyt wysoki potas we krwi, który zbijano dwiema kroplówkami. Kiedy wyniki wreszcie były satysfakcjonujące doczekałam się na swoją kolej (teoretycznie miałam być chyba 9ta na liście operowanych tego dnia, a lista była dłuuga... Oj, natną się tam chirurdzy, natną...)
Operacja którą mi zgotowali polegała na pobraniu węzła chłonnego ze śródpiersia. I na tym na szczęście tylko się skończyło. Ku mojemu miłemu zdziwieniu obudziłam się i byłam jeszcze trochę na sali operacyjnej na obserwacji. Było dobrze. Do momentu, gdy leciała kroplówka z przeciwbólowymi. Potem już było pod górkę... Kaczka, ból, niemożność podnoszenia głowy, znów kaczka...
Na następny dzień wypisano mnie do domu. Ja, robocop z głową w jednej pozycji wreszcie opuściłam to miejsce. Wyniki miały być za jakieś max. dwa tygodnie. Oboje z Michałem wierzyliśmy, że diagnoza będzie dla nas pomyślna ale tej wiary pozbawiła nas rozmowa z lekarzem operującym, który powiedział, że wstępne rozeznanie z operacji potwierdza ziarnicę. Ale, co on tam może wiedzieć, prawda? Cuda się zdarzają a on brutalnie próbował pozbawić nas wiary w nie...
.....................................to be continued.....................................................
Jutro odwiedza mnie "grecka siostra, Bogi, co oznacza parę ekstra uścisków :), więc nie wiem, czy znajdę chwilę na wpis :/ .
Na koniec kawałek dający do myślenia, a szczególnie polecam go jednej osobie, która czyta ten blog i ... narzeka na codzienność. Proszę, pomyśl tylko jak wiele możesz i zobacz, że naprawdę nie masz tak źle... Sam fakt, że jesteśmy w pełni sprawni fizycznie czyni z nas prawdziwych farciarzy. Życie jest krótkie, więc cieszmy się każdą chwilą tej podróży, jakkolwiek wydaje nam się ona pechowa czy mało interesująca. Wg mnie na życie składają się nasze wybory i fart, czy opatrzność boska, nazywajcie to jak chcecie, więc co najmniej w połowie sami sobie piszemy scenariusz na życie... Dobrej nocy!
Wczoraj pojechałam do Warszawy na długo wyczekiwaną wizytę u neurologa.
Michał zauważył że od pewnego czasu mam nierównej wielkości źrenice -
prawa jest niemal dwa razy większa od lewej. Nie winię za to leczenia,
bo zauważyliśmy to jeszcze na trochę przed rozpoczęciem chemii.
Powiedziałam o tym swojemu onkologowi, stwierdził że faktycznie dziwne,
ale nie ma pomysłu. Dał skierowanie na tomografię głowy, które na
szczęście nic nie wykazało, dla okulisty też wszystko gra i buczy, więc
został jeszcze neurolog.
Przywitał mnie starszy dziadzio. Długo
musiałam mu wyjaśniać, że żadnej operacji tarczycy nie przechodziłam, że
blizna jest wynikiem pobrania węzła chłonnego, aż wreszcie co to jest
ziarnica złośliwa. Powiedział, że powinnam nosić ze sobą wypis ze
szpitala i historię choroby wraz z wykazem stosowanego leczenia, bo
"nazwy fabryczne nic mu nie mówią". Jak zaczął wklepywać moje dane do
komputera, miałam ochotę wyjść. To tak, jakby posadzić moją mamę (która pewnie w życiu nie dotknęła się do komputera) i
kazać jej coś napisać na klawiaturze.
Korciło mnie, żeby chwycić za
metalowy młoteczek, który leżał pod jego ręką i delikatnie go otumanić by
wyjść niepostrzeżenie. Jednak zawsze istniało ryzyko bym mogła to zrobić
... zbyt delikatnie ;). Po jakiś 20 minutach nieudolnego trafiania w
litery na klawiaturze przeszedł do badania. Ostukał mnie tym młotkiem
dokumentnie, wydawał dziwne polecenia, którym sprostałam, aż stwierdził,
że jestem zdrowa jak ryba. I że z pewnością mam już tak od urodzenia,
tylko dopiero teraz ktoś (czyt. mąż) to zauważył. Nieźle, wychodzi
na to, że Michał dopiero teraz zaczął mi patrzeć w oczy a już trochę ze
sobą jesteśmy...:) A podobno urzekło go moje spojrzenie i te oczy
właśnie :P.
Radzę Wam chwycić teraz za lusterka, bo może
okazać się, że jedno oko macie np.zielone a drugie niebieskie, ale nigdy na
to nie zwróciliście uwagi ;).
Wieczorem odwiedził nas dobry kumpel z Warszawy, więc i możliwości pisania posta mi zabrakło. Przywiózł ze sobą łóżeczko dla Kasi, więc jestem bardzo ciekawa czy ta zdoła je zaakceptować...
Wiem, winna jestem co niektórym opisanie początku choroby, czyli jak to odkryto. Nie jest to łatwa podróż w czasie i może mi zająć ze dwa czy trzy posty, ale na początku wiele emocji i wrażeń mi towarzyszyło, trochę bólu więc spróbuję wszystko ze spokojem i po kolei opisać.
Od tygodnia Kasia na propozycję kąpieli reagowała niepokojącym "NIE". Jak dotąd na wiadomość o kąpieli zaraz leciała po swoją rybkę, wybierała swój płyn do kąpieli i niecierpliwie czekała aż ją rozbiorę. Tymczasem od chwili, gdy nocowała u babci i ta zaserwowała jej kąpiel wraz z myciem głowy, wody zaczęła unikać jak diabeł święconej. Babcia niewprawiona zbytnio w nakładanie szamponu i jego spłukiwanie nie mogła stłumić krzyków wydobywających się z mocno rozeźlonej wnuczki.
Jakoś niedługo potem jej ukochana rybka zaginęła. Od tamtej chwili co dzień bezskutecznie próbowałam namówić ją na wodną zabawę. Wydedukowałam, że przyczyny takiego stanu rzeczy mogą tkwić w:
a) braku rybki
b) mrozie
c) traumie po myciu głowy u babci.
Dziś po tygodniu usilnych poszukiwań jej przyjaciel się wreszcie odnalazł (Kasia schowała rybkę pod siedzenie jeździdełka), przy czym jak już była na właściwym tropie to jeszcze usiłowała wkręcić Michała, by ten co trochę podnosił łóżko do góry, gdyż z pewnością tam jest jej zguba :P.
Zatem dzisiejsza jej reakcja na słowo "kąpiel" była łatwa do przewidzenia i w tym momencie jest znów czyściutkim pachnącym maluszkiem z rybką u boku ;). Nie wiem, czy wszystkie maluchy tak mają, ale ona jak coś weźmie do ręki, to długo nie może tego puścić, a nie daj Boże jak jej się to zabiera. Wczoraj na przykład chodziła cały dzień z kawałkiem ciasta, którego już nie była w stanie dokończyć, ale które wpasowało jej się w rączkę na tyle, że po paru godzinach łażenia z nim przeistoczyło się na nowo w stan niemalże pierwotny :/
Dziś na przykład zasnęła z książką sporych rozmiarów pod pachą, plastykową miską i oczywiście z rybką. Ale to i tak "lajtowo", bo nie tak dawno pisałam swojej "greckiej siostrze" Bogusi jak zdarza jej się spać z balonem, plastykiem od balona, długopisami, pieniążkami czy ... z miską pełną orzechów. Przy czym te dwa ostatnie to były jak dotąd najgorsze "towarzysze od snu".
Wyobraźcie sobie, że dziecko ma garść pełną drobnych monet, nagle budzi się w środku nocy z wrzaskiem (a potrafi naprawdę solidnie dać czadu), żadne z nas nie wie, o co może jej chodzić, dziecko zanosi się płaczem i coś tam próbuje powiedzieć. Po dłuższych dochodzeniach domyślamy się że chodzi o pieniążki. Więc oboje zrywamy się i zaczynamy grzebać w prześcieradle. Tyle tylko, że jej jeden czy dwa pieniążki nie urządzają, bo ma być dokładnie tyle, ile było (nie wiem, skąd ona to wie), więc poszukiwania się przedłużają. Wreszcie usatysfakcjonowana zasypia. Ehś.
Miska orzechów nie jest wcale lepsza, uwierzcie. Co kładła się z nimi, to orzechy wypadały. Więc grzecznie podnosi się, zbiera mozolnie (a było ich trochę) i znów się kładzie. Historia się powtarza parokrotnie. Szkoda mi dzieciaka, więc cichaczem te orzechy jej ujmuję i kitram gdzieś pod poduszką modląc się w duchu by nie zauważyła. Zasnęła. Zostawiłam jej w misce trzy orzechy. Po godzinie się przebudza, patrzy na miskę a tam "puto". Więc znów szybko ją napełniam, zanim zacznie wylewać potoki łez... Masakra. W końcu zasnęła na tyle mocno, że zostawiłam jej pustą miskę i na nasze szczęście przebudziła się dopiero nad ranem. Pomni tego zdarzenia odtąd orzechy kładziemy daleko poza zasięg jej wzroku. I jesteśmy ciekawi nowych pomysłów :).
Ostatnio od tygodnia "chodziła za mną kaczka". Więc dziś przy niedzieli postanowiłam taki obiad najbliższym zgotować. Stałam nad nią ze trzy godziny doglądając, obracając i polewając. To mięso jest na tyle specyficzne, że po upieczeniu i wytopieniu się sporej ilości tłuszczu zostaje niewiele do zjedzenia i wcale nie są to jakieś specjały. Może sekret tkwi w podaniu. Ja zrobiłam z jabłkami i pomarańczami,ale jeżeli ktoś dysponuje sprawdzonym i dobrym przepisem to proszę o wiadomość:). Choć po dzisiejszym obiedzie po raz kolejny już stwierdziliśmy z Michałem jednogłośnie, że pora zrezygnować z mięsa. Tyle tylko, że to najprostsze do zrobienia i najszybsze do nasycenie (tak mi się przynajmniej wydaje), ale na pewno nie jest zdrowe. No nic, poszperam w sieci i może wynajdę jakieś mądre substytuty.
Na dobranoc spróbujcie "odpłynąć" z takim greckim kawałeczkiem (trochę Grecji gdzieś tam we mnie tkwi, ale o tym kiedyś się nieco dłużej rozwinę). Dziś na tyle. Kalinihta.
Tytuł może nieco zwodniczy. Nie będę go tutaj oceniała, choć koleś potrafi na każdej tragedii się nieźle wylansować. Z każdego kąta wychyla się teraz jego głowa i nagle uświadamiam sobie, że mój "chemiczny irokez" bardziej przypomina fryzurę tego "detektywa". Może "rdzeń fryzury" nie jest tak gęsty, ale ogólny schemat ten sam :/, tyle ,że on chyba chemii nie przyjmuje ( mimo całej mojej antypatii do niego nie życzę mu zresztą tego)... To odkrycie wkrótce chyba mnie zmotywuje do zamiany w skina:/( kwestia kolejnych chemii i poprawy temperatury za oknem).Póki co grzecznie zamykam szybko oczy jak mąż mnie w przelocie pogłaszcze po głowie (biedny nie jest świadomy tego, że każdy taki ruch skutkuje tym, że mam całą twarz we włosach, ehś), a z drugiej strony jednak miło, jak nie zraża się głaskając takiego na wpół łysolka jak ja :P. Chyba pora mu zasugerować, że przytulas będzie bardziej pożyteczny:)
Dzisiaj miałam jakieś dziwne uczucie zaciśnięcia gardła i chęć wymiotów, na szczęście na samej chęci się skończyło. Dlaczego to "wolne" między chemiami tak szybko leci? Dlaczego na czas dwóch tygodni pomiędzy wlewami nie mogę tej choroby wymazać całkowicie z pamięci? Jeszcze zakaz picia alkoholu nie ułatwia sprawy ;) ( oczywiście żartuję, nie należę do osób, dla których alkohol bywa jakimkolwiek pomocnikiem i ucieczką).
Do dzisiaj naiwnie wierzyłam w człowieka, wierzyłam, że dziecko o którym ostatnio tak u nas głośno - żyje, że matka dziecka nie może się okazać tym, kto nam się powoli wyłania z ekranów telewizora, a jednak.. Nawet jeżeli to nieszczęśliwy wypadek i nieumyślne spowodowanie śmierci, to cała reszta... Nie zawołanie pomocy, zbezczeszczenie ciała dziecka (swojego dziecka), cała ta zmyślona historia... Kurcze, co się dzieje z tym światem, w którą stronę zmierzamy, o co w ogóle chodzi? Chyba idzie to wszystko w złym kierunku.A ja wciąż pozostanę naiwna i pewnie nie raz dam się jeszcze " nabić w butelkę".
Nasz Premier wspaniałomyślnie zawiesił ratyfikację ACTA, ale boję się, że to jakaś ściema by odwrócić naszą uwagę i porozdawać swoje autografy w najmniej spodziewanym momencie, jak sprawa ucichnie. Temu rudzielcowi już nie uwierzę w nic. Właściwie to nie wiem, czy jest w naszym rządzie ktoś, komu jeszcze można wierzyć...
Zimno tu. Mieszkanie na parterze oprócz niewątpliwych zalet ma też swoje wady. Każde otwarcie drzwi na klatkę jest odczuwalne. Ale Kasia grzeje mi miejsce w łóżko, więc nie jest źle. Aż boję się pomyśleć, co będzie, jak znajomy przywiezie jej własne łóżeczko i spanie w nim jej się spodoba, czego jednak sobie i Michałowi życzę ;).
Na dobranoc jeszcze zasłucham się w genialnym Pink Floydzie :). Polecam i Wam na dobranoc :)
Z pewnością nie jednego z nas zbulwersowały dzisiejsze doniesienia w sprawie zaginięcia sześciomiesięcznej Madzi. Pojawiły się nowe fakty, których nikt wcześniej by nie obstawiał. W ciągu kilkunastu dni narosła lawina kłamst w wykonaniu matki dziecka. Najpierw chwyciła za serce milionów powodując współczucie co błyskawicznie poskutkowało pomocą w poszukiwaniach. W Sosnowcu mnóstwo zwykłych ludzi zaangażowało się w poszukiwania. Chcieli pomóc, najczęściej bezinteresownie. Bo w końcu widok łez matki pozbawionej nagle swojego dziecka niejednego chwytał za serce. Bezbronne maleństwo pozbawione matczynego ciepła, w obcych rękach, nie wiadomo w jakim stanie... Tak myśleliśmy do dzisiaj. Nagle prawda okazała się zupełnie inna. I pewnie może mieć jeszcze różne wersje. Tylko matka dziecka zna prawdę, ale nad dobro dziecka przełożyła ochronę samej siebie, swoje "ja". Niewykluczone, że dziecko zostało sprzedane, zamordowane przez nią samą, nie wiem, co gorsze. Jednak chyba najgorsze jest życie z tą prawdą i stawienie jej czoła. Szczerze współczuję tej dziewczynie, w internecie rozgorzała dyskusja, w której zdecydowana większość internautów surowo by ją ukarała.Jednak chyba nie powinniśmy osądzać zbyt wcześnie, tylko poczekać na zakończenie całej sprawy i ukazanie wszystkich faktów. Szkoda dziecka, oby jednak żyło, miało się dobrze i nigdy nie musiało stawić czoła tej prawdzie, choć to chyba w perspektywie czasu jest nieuniknione.
Ale ta historia pokazała coś jeszcze; że Polacy w razie potrzeby potrafią połączyć swe siły. Szkoda jedynie, że nasze zaufanie zostało poważnie nadszarpnięte i nie wiadomo czy
w przyszłości jak zajdzie autentyczna potrzeba pomocy to zaufamy po raz kolejny. Oby...
Dziś rano Michał zripostował moją wczorajszą wypowiedź o pięknie zimy. Głupio mi gdy oglądam zdjęcie z samochodu, w którym 20 minut od zapalenia jest -29,5 stopnia (na dowód wstawiam zdjęcie) a ja w tym czasie grzeję się z dzieckiem pod kołdrą. Zresztą nawet jak ostatnio jechaliśmy na chemię to przez całe sto kilometrów nie mogłam ogrzać stóp.
Chyba w ramach rekompensaty cały najbliższy weekend pozwolę mu się wygrzewać w cieple kołdry ;). Niech ma. No o kawałek do posłuchania nie tylko dla niego :). Dobrego weekendu. I ciepła w serduchach!
Wczoraj dostałam esa z prośbą o modlitwę. Ktoś z bliskich miał już ósme podejście do egzamin na prawo jazdy i był bliski załamania.
Egzamin miał być dziś o 10.50. Obiecałam wsparcie duchowe :). Szczerze to zapomniałam o sprawie, ale jakimś trafem dokładnie o tej porze spojrzałam na zegar na mikrofali i w te pędy rzuciłam się na kolana ;). Głównie, to pogadałam trochę z Adamem, żeby tak po znajomości załatwił pozytywnie tę sprawę, potem parę słów do mojego Anioła Stróża by zagadał z Aniołami tych, którzy będą mieli jakikolwiek kontakt i styczność z egzaminatorem. Nie mogłam w to uwierzyć, jak po godzinie dostałam telefon z pozytywną nowiną. Przypadek? Może. Ale ja akurat wierzę w Anioły, no a mieć jeszcze na górze" swojego człowieka" to już w ogóle...Muszę tylko częściej z nim rozmawiać, za życia brakowało mi dla niego czasu a teraz on go ma dla mnie aż nadto...
Dostałam wiadomość, że w Katowicach chemię w tym tygodniu pacjenci mają kompletną, zaś dziś w CO w Warszawie znowu lipa. Wciąż nie ma jednego z ważniejszych składników a i pierwotnie przepisany lek przeciwwymiotny w kroplówce zastępują jakimś innym. Wychodzi na to, że niektóre szpitale potrafią robić zapasy i przewidywać, a inne nie. Z drugiej jednak strony rozumiem, że CO w Warszawie jest jednym z większych. Tu przewija się dziennie około 1000 pacjentów, więc i chemia szybko schodzi. Zresztą, powinnam się już dawno nauczyć, że na niektóre sprawy nie mam wpływu i to nie powinno mnie zajmować. W tym momencie postaram się skupić na dobrych wynikach z tomografii, a reszta? Z takim wsparciem na górze dam radę i tyle.
Kasia miała dziś podejrzanie wilczy apetyt. Mniej więcej od 16ej do 19ej stałam tylko w kuchni i coś jej robiłam nowego do jedzenia. Gdzie ona to wszystko pomieściła, nie mam pojęcia. Na co dzień jest strasznym niejadkiem i nieraz doprowadza mnie tym do szału. Za to dziś w drugą stronę. Swoją drogą tak się zastanawiam, co jest lepsze - rodzice, którzy muszą na siłę proponować coś dziecku czy dziecko z niepohamowanym apetytem, któremu nie sposób odmówić przecież jedzenia?
Mrozy dają się we znaki. Nawet Kasia się przestała w nocy odkrywać co dotąd było nagminne ;). Dziś po obiedzie zostawiłam dziecko teściowej i zrobiłam sobie mały spacer, mam nadzieję, że wyjdzie mi on na zdrowie... Brrr. Ale w końcu czuć że mamy zimę. I dobrze. Ale Ci, co muszą wstawać bladym świtem nie podzielają pewnie mojego entuzjazmu. Skarbie, wybacz. I pomyśl, że każdy dzień przybliża nas do upragnionej WIOSNY!!!
Dziś jest mi jakoś źle. Nie wiem. Kwestia pogody, wczorajszego dnia, śmierci Szymborskiej, humoru dziecka. Chyba wszystkiego po trochu. W ogóle cały dzień mam wrażenie jakbym miała za chwilę zwymiotować. Są niby na to jakieś leki, ale na mnie nie działają a faszerować się na próżno to nie w moim guście. Wolę przeczekać. Ktoś może powiedzieć, że przy chemii, która sieje w organizmie takie spustoszenie co to jest łyknąć jakąś białą małą tabletkę, która nie musi, ale może pomóc? Tak, tyle że przy okazji chemii tych tabletek trzeba łykać kilka. Jedne na ewentualną kamicę nerkową, która może się pojawić "po", inna na wymioty, kolejne to jakieś zastrzyki na hormon wzrostu dla białych krwinek, które to mąż mi dzielnie aplikuje w brzuch a mi już od samego czytania ulotki resztki włosów jeżą się na głowie. Najchętniej to bym znów zbawiła się w fankę witaminy C, jak dawniej. I odstawiła całą tą resztę.
Może jutro zrobię sobie dłuższy spacer i spojrzę na wszystko świeżym okiem.
Leży przede mną kieszonkowy kalendarzyk. Zawsze na ostatniej stronie z okazji Nowego Roku robiłam sobie listę co najmniej dziesięciu postanowień. Rzadko udawało mi się spełnić połowę, choć to i tak uważam za spory sukces. Otwieram kalendarz na ostatniej stronie. Tylko jedno - wykorzystać szansę. Tylko jak mogę to potraktować jako postanowienie noworoczne. Ile tak naprawdę w życiu zależy od nas. Czy jest ktoś kto pociąga za sznurki? Czy wierzysz w przeznaczenie? Ja sama nie wiem w co wierzyć i komu. No, na pewno nie naszemu rządowi :) Chyba trzeba dać się ponieść życiu a odpowiedzi przyjdą z czasem. Cierpliwości.
Pamiętam, jak Adamowi na łożu śmierci przykazałam, by dał znać, jak tam po życiu jest coś dalej. Jeżeli to wszystko się nie kończy a dopiero zaczyna. Kiwnął tylko głową, że będzie pamiętał o umowie i się odezwie. Jak dotąd cisza. A może kiepsko coś się wsłuchuję. W końcu moi rodzice dostają rzekomo od niego tyle znaków. Jego przyjaciółka podobnie. A ja kompletnie nic. Cisza mimo nieprzespanych nocy, zupełnie jakbym się bała, że przesypiając je coś przeoczę...A może o mnie zapomniał.Nie, nie chcę w to wierzyć. Zaraz pójdę się wsłuchiwać w ciszę nocy i rozmyślać. Może sen przyjdzie...
Nasza Szymborska i tak dożyła ładnego wieku. Cenię ją za dystans do siebie, za luźne podejście do poważnych tematów, za poczucie humoru. Za to, że w tak prostych słowach potrafiła zawrzeć tyle treści. Jeden z moich ulubionych wierszy zmarłej pisarki na dobranoc.
Kot w pustym mieszkaniu
Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.
Cos się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Cos się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.
Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez polki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.
Niech-no on tylko wróci,
niech-no się pokaże.
Już on się dowie,
ze tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków na początek.
1991
Pora zamknąć i posumować to co dzisiaj dobrego i niedobrego za mną.
Dziś wyjątkowo mało osób czekało do rejestracji (co prawda ktoś oddał nam swój numerek, ale było ich przed nami zaledwie 58). Oddanie krwi też poszło o wiele szybciej niż ostatnio, a i nierozważnych rozmówców brak ;).
Chciałabym się częściej o ile nie zawsze kierować powyższą treścią. Nie da rady. Choćbym nie wiem jak bardzo się starała myśli już krążą koło dnia jutrzejszego.
Kasia tradycyjnie u babci. Niech się dziewczyny obie wyśpią. Zgubiła swoją ukochaną rybkę (kawałek zniszczonego już i zgryzionego plastiku w kształcie ryby). Rzadko kiedy się z nią rozstawała. Niektóre dzieci przywiązują się do smoczka. Kasia do swojej "biby". W sumie przez to rozstanie nie przeszła tak najgorzej. Ale ryba zawsze towarzyszyła jej w kąpieli. Więc dzisiejsza kąpiel nie miała z pewnością w sobie tej radości i nieodzownie przywoływała jej na myśl swoją "przyjaciółkę" a raczej jej brak.
Niby weekend, sobota, ładny dzionek, mróz i jednocześnie promienie słońca dobijające się zza szyby, a jednak dzień jak co dzień. Jak się pracuje, to sobota jest tym dniem ,wyczekiwanym. Najlepszym dniem tygodnia. Niedziela to już nie to samo, bo powoli dociera myśl, że nazajutrz trzeba wstać i iść do pracy. I znów pięć dłuugich dni. Weekendy wtedy mijają jak z bicza strzelił. A tydzień się wlecze w nieskończoność.
Dziś wyszłam "do ludzi" :). Właściwie, to musiałam dostarczyć zwolnienie, więc wyjścia nie było.
A że do firmy mam daleko więc zrobił się z tego niezły spacer. Oczywiście kto mnie zobaczył, to od razu, że wcale źle nie wyglądam, że w króciutkich włoskach to jeszcze lepiej.. No właśnie. Jeszcze chwila a zacznę się utwierdzać w przekonaniu, że choroba mi służy i jest mi z nią do twarzy. A to zgubne myślenie, ale przecież teraz nie muszę pracować, więc się " lenię " z dzieckiem całymi dniami i wieczorami (Michał jakoś mnie z tego wieczornego lenistwa coś kiepsko odciąża...)
No i jeszcze ta super hiper fryzura, która dodaje mi uroku.. Poza tym "wtajemniczeni " w sytuację są nad wyraz mili i hojni w uściskach (co generalnie mi się akurat podoba, zwłaszcza te uściski, które jak dowiedziono - wprawiają w dobry nastrój obie strony, tj. "ściskacza" i "ściskanego" ).
Bajecznie, prawda??? ;) Kto by tak nie chciał??
I tutaj chyba jednak plusy się kończą.. Minusy ujmę tylko jednym słowem - STRACH, pod którym kryje się cała reszta.
Dziś teściowa w samo południe przyniosła cały półmisek pączków własnej roboty - to tak w nawiązaniu do jej przywiązania do słodyczy o którym wspomniałam w poprzednim poście.
Obiecałam Kasi, że za brak łez u lekarza wynagrodzę ją cukierkiem (tak tak, w naszym domu to dla niej rzadki rarytas.. Tyle, że babcia mieszka w klatce obok :).
Myślałam, że się dogadałyśmy, ale gdy tylko przekroczyła drzwi gabinetu wpadła w histerię.
Zmiany w oskrzelach i gardle, do tego gorączka, więc bez antybiotyku ani rusz :/ . Do tego syrop, krople, coś na osłonę. Niby nic wielkiego, ale...
A jednak nie załapałam się dziś na ten cudowny wynalazek farmaceutyczny. Według lekarza - za duże ryzyko. Mam przyjechać za tydzień i od razu mam mieć robioną pierwszą od rozpoczęcia leczenia tomografię, co by mieć orientację w efektach leczenia.
Głowa boli dalej. Kasię też coś wzięło chyba na dobre, więc pewnie jutro zabiorę ją do lekarza. MImo, że na chemię się nie załapałam i tak trzeba było swoje odstać w paru kolejkach; ponad godzinę na pobranie krwi, do rejestracji a potem kolejeczka do lekarza. Ehś. Ta choroba uczy cierpliwości jak mało która.
Jutro czekają na mnie te kolorowe "witaminki" w woreczkach, tak przynajmniej wydawało mi się do wczoraj.Tymczasem dziś obudziłam się z bólem głowy, gorączką i katarem. Cudownie.
Kolejny deszczowo - śniegowy dzień nie nastraja radośnie. Dobrze, że jest jeszcze dobra muzyka, jak ta:
Pisałam, że nie mamy żadnego wpływu na życie. Nawet na fryzurę. To prawda.
Możesz być punkiem i nie uznawać ich ideologii, możesz być skinem i mieć z nimi wspólną tylko łysą głowę. A ludzie i tak będą Cię oceniać po wyglądzie.
To interesujące jak niewielki mamy wpływ na nasze życie. Nawet na fryzurę.. Czasami musisz się zatrzymać, wyluzować i zaakceptować to, co przywiało. Mi w ostatnim czasie przywiało sporo, niestety niedobrego.
Niespełna pół roku temu pożegnałam brata- Adama. Już nie ma raju, jak to sobie kiedyś zaplanował ojciec. Bo tak miało być - Adam i Ewa - jak w raju, co prawda wschodnim...