Teoretycznie ostatnią chemię mam za sobą. W CO tego dnia było mnóstwo ludzi. Kolejki do oddania krwi zdawały się nie mieć końca. Smutna rzeczywistość, ale ilość osób z nowotworem raczej nie maleje.
Korytarzem przechadzał się były kardynał Glemp z jakimś młodym księdzem. Przechodząc obok mnie i mijając te tłumy wyraził swoje zdziwienie mrucząc pod nosem przeciągłe "Ooo, ooo..." Na niego też padło. Jest po usunięciu z płuca zmiany nowotworowej...
Tym razem pobranie krwi mnie kompletnie zaskoczyło. Po raz pierwszy w życiu nie wyczułam momentu wbicia igły w żyłę. Spojrzałam z niedowierzaniem na rękę z igłą a potem na pielęgniarkę. Powiedziałam jej, że następnym razem to tylko do niej. Niesamowite. Jeszcze długo byłam pod wrażeniem. Nie chodzi o to, że pobieranie krwi zwykłam jakoś przeżywać, ale tym razem przeżywałam baardzo pozytywnie. Do lekarza tym razem wybrał się ze mną Michał, który chciał dopytać go o ten IV stopień. Usłyszeliśmy, że radiolodzy dopatrzyli się na zdjęciach pojedynczych węzłów wzdłuż aorty i stąd ta zmiana w rozpoznaniu. Dodał, że gdyby w grę miała wchodzić na koniec radioterapia, to musieli by mnie naświetlać praktycznie całą, co nie jest najlepszym pomysłem, stąd te ew. dodatkowe chemie. Jednak wszystko ma rozstrzygnąć tomografia. Powiedział, że jeżeli będzie kompletnie czysto to ... podyskutujemy. Odebrałam to bardzo jednoznacznie - nieważny wynik z badania, bo i tak dostanę ekstra chemię. Ekstra.
A wczorajsza chemia nie była tak najgorsza, jak się jej obawiałam. Co prawda w jej trakcie zwymiotowałam na sali, ale to przez ... wodę. W połowie pierwszego worka stwierdziłam, że skoro jeszcze dobrze się czuję i mnie nie mdli to się nawodnię kubkiem wody. Niepotrzebnie, bo już w trakcie picia pojawiło się już dobrze znane i nieprzyjemne uczucie. Ale to był w sumie tylko ten jeden raz.
Tym razem na sali była przewaga młodych 4:2. Smutne. Łóżko obok dostało się nawet Marcinowi z rakiem mózgu o którym kiedyś wspominałam na tym blogu. Miło go było widzieć, żywego i jak zwykle tryskającego optymizmem. To tez miała być jego ostatnia chemia, ale nauczony doświadczeniem nie traktował już jej w ten sposób. Co u niego? On twierdzi, że wszystko gra. Guzy w głowie się nieco zmniejszyły ale nic nowego się nie pojawiło ostatnimi czasy. W lewym oku pojawił się nowotwór. Lekarz zalecił mu zakup zastrzyka, który obkurcza naczynia krwionośne. Raz na dwa tygodnie wbijają mu w gałkę oczną dwie igły - dostaje krople znieczulające, potem zastrzyk przeciwbólowy w oko i wreszcie właściwy. Dla mnie niewyobrażalne. Oko kiepsko się prezentowało. W dodatku jeden zastrzyk to koszt ...2 tys. zł. Zastrzyk ten teoretycznie jest refundowany ale tylko dla osób ze stwierdzonym rakiem jelita. I mimo udokumentowanego zbawiennego działania na osobach z nowotworem oczu póki co się u nas za niego płaci... A wyjścia nie ma, bo inaczej grozi mu w tym jednym oku utrata wzroku. W ogóle chłopak utrzymuje kontakt z jakimś ośrodkiem w Kanadzie. Pod kontrolą tamtejszych specjalistów bierze jakiś specyfik, którego nazwy nie pamiętam. Koszt ok. 3000zł miesięcznie plus koszty samej konsultacji to 350 dolców. Do tego dochodzi wspomniany zastrzyk i laser (200zł). Masakra. Całe szczęście że jest jeszcze w stanie na to zarobić. Pracuje jako native speaker w Warszawie. A co mają powiedzieć osoby, które są w podobnym położeniu a choroba lub stan ich psychiki nie pozwala im pracować? A może to właśnie taki motywator - nie zarobisz, nie żyjesz...
Po powrocie jeszcze jakoś nie czułam się najlepiej, w dodatku co chwila znów miałam huśtawkę -zimno gorąco i zbijałam wysoką temperaturę. Ale to nie było jeszcze najgorsze. Najgorsze były moje odczucia, a raczej ich brak. Leżałam i było mi kompletnie wszystko jedno. Miałam wrażenie że życie toczy się jakoś już poza mną, bez mojego udziału i mnie ono już nie dotyczy. Taka cholerna obojętność. Przez moment nawet pomyślałam, że może tak wygląda umieranie. Na szczęście wraz ze spadkiem temperatury przeszedł również ten dziwny stan. Chyba już lepiej jest wymiotować na okrągło niż przeżywać coś takiego.
Dziś w dzień praktycznie normalnie. Nawet coś tam staram się jeść. Wieczorem znów wahania temperatury. Jutro wybieram się do pracy i jestem dobrej myśli.
Będąc u teściowej zauważyłam na półce parę lizaków. Na moje pytanie stwierdziła, że taki mały lizak potrafi zająć Kasię na pół dnia. Poprosiłam, by nie dawała jej codziennie lizaka tylko raz na jakiś czas i gdy już myślałam, że doszłyśmy do porozumienia babcia w chwili zapomnienia odpaliła do Kasi - " No, jutro pójdziemy nad staw (jest tu teraz wesołe miasteczko) i może kupimy Kasi watę na patyku...". Po chwili się zreflektowała i dodała "oj, no tak, przecież tego też Ci nie można". Ehś...Szkoda słów.
Kasia na razie ma biegunkę i marny apetyt, ale zachowuje się normalnie i już nie wymiotuje.
Oj, patrzę, że coś się rozpisałam zbytnio. Ogarniam się zatem i do następnego. A w muzycznym deserze "Piosenka z praniem w tle" w wykonaniu udanego duetu. Polecam :). Tymczasem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz