No właśnie. Boję się, że moja w swoboda w samodzielnym wstrzykiwaniu sobie zastrzyków się skończyła. A przynajmniej u Helgi...
Aj bo dzisiaj niemal każdą wolną chwilę spędzałam sobie na świeżym powietrzu z gazetą i książką w ręce kierując oczywiście łeb do słońca. No, może z tym łbem to kombinowałam jak go tu jednak utrzymać w cieniu, ale dążyłam usilnie by choć kawałek nóg chociaż odrobinę sobie tego lata tak całkiem "przyokazyjnie" opalić. Mój powrót nie umknął uwadze Helgi. Krzyknęła za mną, żeby przynieść jej te strzykawki co to zostawiła na łóżku co też posłusznie uczyniłam (przepłukanie wkłucia). Przy okazji dała mi wykład na temat dłuższego opuszczania sali, że powinnam powiedzieć, zapytać... Ok, w sumie chyba muszę jej przyznać rację. Potem znów za jakiś czas przechwyciła mnie w korytarzu i zawołała na neupogen. Zapytałam, czy mogę sama. Wyjęła zastrzyk prosto z lodówki (efekt mało przyjemny dla brzucha) i kazała wyrzucić potem strzykawkę do żółtego pojemnika. Trochę go sobie zagrzałam, zaaplikowałam i zrobiłam jak mi kazała. TYle,że za godzinę przyszła zapytać co zrobiłam z pudełkiem. POwiedziałam, że wyrzuciłam wraz ze strzykawką do żółtego pojemnika, jak kazała. Podobno bąknęła wcześniej, że pudełko ma wrócić do niej, co przyznam, że umknęło mojej uwadze. Zaoferowałam, że zanurkuję w żółtym plastykowym pojemniku i jej to wyciągnę. Powiedziała, że sama to zrobi, co się jednak nie udało, bo zapobiegliwa sprzątaczka zabrała już wszystkie śmieci. Oj, Helga była mocno poddenerwowana i w takim stanie zupełnie po angielsku ją zostawiłam. Podobno zeskanowała sobie potem kod od innej pacjentki mając nadzieję, że to ta sama seria bo zastrzyki były owinięte wspólną gumką, więc jakaś szansa że nie narobiłam jej kłopotu jest. Trudno. Najwyżej przy pierwszej możliwej okazji da mi wyjęty prosto z lodówki zastrzyk praktycznie z rozbiegu starając się włożyć w to całą nienawiść jaka zdaje się teraz od niej zionąć w stosunku do mnie. Trudno, skończy się fioletem na brzuchu ale chyba mnie takim sprzętem nie pokona? Za mała igła:P
A co do mnie, to czuję się dobrze a nawet za bardzo dobrze (jeżeli taki stan możliwy jest w trakcie szpitalnego pobytu). Nie no, chodzi o to, że lekarz uprzedzał, że po neupogenach mogę mieć stan grypopodobny - jakiś mało przyjemny ból kości, gorączka. A tu nic. Może od czasu do czasu lekki i krótkotrwały ból głowy i to wszystko. Mam nadzieję, że bóle mnie jednak wkrótce dopadną :P a jeżeli nie, to pozostaje mieć nadzieję, że nie każdy je ma. Podobnie jak fakt, że może nie każdy traci na skutek chemii włosy, czego jestem żywym przykładem (no, przynajmniej jak na tę chwilę).
No, dziś po paru dniach posuchy doczekałam się odwiedzin ;). BYła u mnie Emi z Kaz. Było wesoło i miło, choć krótko. Dzięki dziewczynki za "nawiedziny", waszą troskę i tę krótką wspólną modlitwę na koniec.
A w ogóle to z tego miejsca chciałam Wam wszystkim podziękować za dobre słowo, zainteresowanie, telefony,troskę a głównie za modlitwy. To niesamowite jak przecież zupełnie dotąd obcy potraficie się zjednoczyć i kierować do mnie pozytywne myśli i modlitwy za które jestem wdzięczna i obiecuję nie pozostać Wam dłużna. Jesteście niesamowici i jeszcze raz dzięki!
Ostatnio czuję się jakaś dziwnie spokojna i pewna, że te wszystkie zabiegi mające na celu wysiedlić jaszczura wkrótce się powiodą. A ten jego szyjny przydupas do niedawna wielkości pięści już stracił sporo na swej objętości. Trzyma się resztkami sił i nie puszcza. Myśli że jest silniejszy ;) Optymista. Sie dobraliśmy;).
Denerwuje mnie tylko podejście Michała do całego tego tematu. Ja jestem dobrej myśli, robię co mogę by pozytywnie się nakręcić, jestem wdzięczna, że mam to co mam, bo przecież mogło być gorzej patrząc na walkę innych a on załamany mówi, że to przecież nie jest grypa, że jego wcale fakt, że i tak jestem w lepszym położeniu niż inni nie cieszy, bo to nie zmienia faktu, że to nowotwór i takie tam. Dodatkowo muszę się rozliczać z każdego głębiej zaciągniętego oddechu czy z jakiegoś byle kaszlu, który nawet u zdrowego czasami się zdarza. Kochanie, wkrótce ja się będę bała przy Tobie oddychać by czasem nie zabrzmieć przy tym "chorobowo". Czuję się dobrze, jestem w tej komfortowej sytuacji, że nie doświadczam (póki co) żadnego bólu, mogę chodzić, jeść i chcę się tym do cholery cieszyć a Ty powinieneś to robić razem ze mną. Mówisz, że my chorzy nie zrozumiemy Waszego strachu o nas. Mylisz się. Doskonale go rozumiemy. Bo to też jest tak, że mimo uśmiechu na twarzy myślimy przede wszystkim i o Was. Ja osobiście boję się o Kasię, że bez biologicznej matki to już nie to samo. Bardzo bym chciała widzieć jak będzie dorastać, chciałabym w tym wszystkim uczestniczyć i mieć wpływ na jej wychowanie. Nie zadowala mnie myśl kierowania nią tam, "z góry" i czuwania nad Wami. My chorzy zdajemy sobie sprawę z Waszej troski i ją doceniamy a jednocześnie boimy się, byście w pewnym momencie nie odpuścili. W końcu macie prawo nie chcieć takiego życia, jakie Wam na tę chwilę fundujemy, zawsze jest wybór. Też piszemy przecież w naszych głowach różne nieoczekiwane scenariusze na zakończenie tego wszystkiego. Mimo różowych okularów pamiętam co nauczyło mnie życie; że nie można go dokładnie zaplanować . My chorzy doskonale zdajemy sobie sprawę, że jak coś jednak pójdzie nie tak, to zostaniecie z tym bólem sami i przyjdzie Wam z tym żyć. My tak po prostu sobie odejdziemy a to Wam przyjdzie stawiać czoło nowej rzeczywistości. Pamiętajcie, że wszystko mija. Każdy na coś kiedyś odejdzie, to nieuniknione. I chyba czas by każdy z nas umiał oswoić śmierć bo ta przyjdzie po każdego bez wyjątku. Ale my jako chorzy (a przynajmniej ja) mamy zamiar walczyć do końca. Dla mnie osobiście to obowiązek i konieczność. A płacz i narzekanie nic nie da a tylko utrudni tę nierówną walkę z chorobą. I tak sobie czasem zapłaczę, jak choćby przy pisaniu powyższych zdań. Ale płacz i chwila słabości dotyczą każdego, nawet i największego twardziela, więc od czasu do czasu śmiało sięgajmy po chusteczkę i się tego nie wstydźmy. A póki co cieszmy się tym, co mamy. Cieszmy się życiem bo mimo wszystko jest przecież piękne! I w dodatku czasami tak krótko trwa.
A muzycznie to tak specjalnie dla Bogi, jej kawałek. Może i Wam się spodoba? Pa!
piękny wpis :) oswoić śmierć piszesz...mam wrażenie , że to bardzo pomaga. Pomaga walczyć-bo strach przed porażką jest mniejszy. A wszystko co pomaga walczyć należy robić :) ale oswoić potrafimy tylko my, nie bliscy. Dla nich to chyba "nieprzyswajalne", bo utożsamiane z poddaniem się. A to po prostu rozwój osobowości, który musi nastąpić w zderzeniu z takimi przeżyciami. Rozumiem i szanuję ich podejście do tematu i czasem tylko myślę, że pewnie też byłoby im łatwiej. A tak na koniec Kochana to napiszę, że osobiście wierzę, że się z tego już całkiem niedługo wygrzebiesz. Bogatsza, mądrzejsza. Pozazdrościć Kasi takiej Mamy :) Łeb do Słońca i do przodu jak taran!
OdpowiedzUsuńJestem przekonana, że oswojenie śmierci pomaga, ale jeszcze mi się to nie udało. Uciekam od pracy nad tym ale pewnie się zmierzę z tym tematem. Każdy powinien. Właśnie, oswojenie nie oznacza pogodzenia. To dwie zupełnie różne sprawy, nie dla wszystkich oczywiste. Pozdrawiam mocniście :)
UsuńEwuniu, modlę się z wielką wiarą, że wyzdrowiejesz, będziesz uczestniczyć bardzo aktywnie w życiu Kasi, a optymistyczne myślenie przyspiesza proces leczenia.
OdpowiedzUsuńNie możesz żyć wciąż w ,,cieniu raka", choć zdaję sobie sprawę, że nie da się zapomnieć.....
Konkludując wierzę całym sercem w Twoje lepsze dni w zdrowiu i szczęściu!
Oj ten rakowy cień przeszkadza. Najbardziej bliskim choć niby o tym nie mówią. Tylko że nie da się tego ukryć zwłaszcza, przed chorym. Dzięki za modlitwę. Wierzę też, że choroba przymnoży mi wiary. Takiej prawdziwej i szczerej. Pozdrawiam i odwzajemniam modlitwę.
Usuńpiszemy blogi z różnych przesłanek, między innymi po to by wyrzucić żale, by się oczyścić. i dobrze! zrzucaj co boli i nie boli a po nocy przyjdzie dzień!
OdpowiedzUsuńpoza tym cyborga gad nie pokona! włosy na miejscu, zero reakcji po neupogenie... no no, niezła z Ciebie sztuka!
O niektórych faktach czy odczuciach mój mąż się dowiaduje z bloga:/. Jakoś jeszcze nie do końca umiemy mówić szczerze i bez łez o tej sytuacji. A zrzucanie pomaga.
UsuńNom, sama nie sądziłam, że organizm tak może się bronić. I gad też... :P
Ciężko chyba znaleźć złoty środek w traktowaniu czyjejś choroby. Bo na innym blogu przeczytałam o sytuacji odwrotnej - gdy partner bagatelizuje sprawę, snuje plany nierealistyczne dla chorej kobiety itp.
OdpowiedzUsuńA co do samego blogu - masz fajny styl pisania, trafiłam przypadkiem, przeczytałam wszystko.
Powodzenia!
Faktycznie nie wiem, które podejście jest lepsze. Bagatelizowanie też pewnie troszkę na przymus, dla dobra chorej. Pytanie, jakiej postawy ONA oczekuje. Co do stylu pisania, to piszę prosto i banalnie, więc sama jestem zdziwiona że mam czytelników.. Ale dzięki i pozdrawiam!:)
UsuńZ takim pozytywnym podejściem musi być dobrze:)
OdpowiedzUsuńNo ba :)
UsuńJa już w rozkwicie spadków ale włosy nadal są :)Dobrze,że neupogen nie daje Ci w kość-w sensie bólu oczywiście,tak naprawdę nie musi boleć,ważne żeby pomógł naprodukować komórki macierzyste.Do każdego z nas chorych dociera,że wkrótce możemy odejść,ale przecież każdy może...Ja na wszelki postanowiłam sporządzić testament choć oczywiście wierzę,że też będę przy dziecku podczas jego dorastania.Twoje odbieranie rzeczywistości z humorystycznym przymrużeniem oka to najlepsze,co można dla siebie w tym momencie zrobić,dzięki temu nie wariujemy,tak jest po prostu dużo łatwiej przez to wszystko przejść.
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki za aferezy i pozdrawiam:)
Annamarchewa
Też chodzi mi Aniu po głowie testament, ale bardziej może jako taki duchowy przekaz dla dziecka na ... później.
UsuńLuźne podejście pomaga, choć nie zawsze było mnie na to stać. Chyba do pewnych postaw musimy po prostu dojrzeć.
Jakoś nie myślę wcale o aferezach, po prostu się tam stawię i ... niech się zbiera co trzeba ;)
Pozdrawiam i żałuję, że pewnie się w tym naszym leczeniu rozminiemy. A może nie...;)