Ok. Trzymam się w tym momencie wersji "Twórca i jego Wszechświat - sprawiedliwy i troszczący się o swoje "owieczki". Już pomijam całą masę oczywistych niesprawiedliwości, kiedy to cierpią okrutnie naprawdę niewinni, jak dzieci lub gdy zwykłych biednych ludzi dotykają niewyobrażalne i nie takie nieszczęścia. Dzisiaj naszło mnie na tylko jedno malutkie, prościutkie pytanie jak wyżej. Każdego dnia uzmysławiam sobie jak bardzo kocham Michała i wiem, że z wzajemnością. Więc jaki jest sens by doświadczać ten związek takiego rodzaju chorobą? By wzmocnić bardziej? Bardziej się chyba nie da, bo potem to już tylko boli. Boli myślenie o ewentualnym ostatnim uścisku dłoni, boli nie tyle mój fizyczny ból czy cierpienie ile świadomość zaangażowania się w ten ból i współodczuwania przez Michała. Wydaje się że ileż sensowniej byłoby doświadczyć taką próbą osoby w kryzysie i dumające nad rozstaniem. Sprawa wydaje się z pozoru banalna. Przychodzi TA próba i jest spora szansa, że związek potrafi zcementować na nowo. Niby też jest spora szansa na szybsze rozstanie, ale wierzę, że w takiej sytuacji wygrywa pierwszy scenariusz. A w naszym wypadku szukam odpowiedzi i nie potrafię jej znaleźć. Każde kolejne niby zwykłe "kocham" wzrusza i potrafi w pewnym momencie gdzieś tam zakłuć, bo jest wypowiadane bardzo świadomie. A może właśnie dlatego nas to dotyka, bo nie zawsze było TAK świadomie. Bo momentami gdzieś tam się rozmijaliśmy i nie zauważaliśmy? Nie mieliśmy chwilami czasu na spojrzenie sobie w oczy, bo gdzieś tam zaganiani, pochłonięci jakimiś swoimi dziwnymi światami uważaliśmy, że to one w danym momencie są dla nas najważniejsze? Nie mieliśmy czasu na rzucenie sobie w przelocie niby zwykłego "kocham"? I teraz odrabiamy lekcję. Lekcję miłości. Widocznie tak to działa.
Dzisiaj po raz kolejny usłyszałam od koleżanki, że w sumie to patrząc na mnie to ona nie wie czy udaję, czy tak naprawdę nie widać po mnie tej całej choroby. Bo jej się zdawało, że osoba z nowotworem zamyka się w sobie, leży godzinami patrząc się w sufit, nie lubi rozmawiać o chorobie i nie uczestniczy na tyle w pełni w życiu co osoba zdrowa. I że muszę być cholernie twarda. Leżenie i patrzenie w sufit mam za sobą, użalanie się też. Rozmowy o chorobie już nie sprawiają mi większego problemu, to raczej problem ma osoba która nieudolnie próbuje nawiązać taki temat. Ja otwarcie mówię o wszystkim trochę ku przestrodze, często by zaspokoić ciekawość innych, a bardzo często w odpowiedzi na ich autentyczną troskę. Staram się w pełni uczestniczyć w normalnym życiu a nawet może i ciut bardziej.Tyle, że twarda na pewno nie jestem, bo często w najmniej spodziewanym momencie najzwyczajniej wymiękam. Najczęściej w rozmowie z lekarzem i w scenerii szpitalnej. I miewam chwile, gdy planuję od strony logistycznej swój własny ... pogrzeb (!) No bo przecież bez wynajęcia autokaru który przywiezie chętną na pożegnanie moją część rodziny w te strony nie da rady! No bo jednak jestem zwolenniczką kremacji zwłok i małych symbolicznych nagrobków. No bo jakbym miała sobie zażyczyć treść na tym małym skromnym nagrobku to byłoby to krótkie "Oj tam oj tam".:). No bo kto pochowa moich rodziców, gdy i na nich przyjdzie pora? No i najważniejsze - czy moje dziecko wychowa się bez mojego udziału na dobrego człowieka? (pewnie na lepszego, ale każdy z nas lubi sobie dopisywać jakieś zasługi :). Taaa. Tego typu pytań jest całe mnóstwo. Na początku pojawiały się dosyć często, teraz przelatują w chwilach kryzysu. Niby głupie, z przymrużeniem oka, ale zdarzają się. Ciekawe, czy zdrowym też się takie "problemy" przytrafiają, bo już tego nie pamiętam. Ale te poniekąd głupie pytania zdradzają taką ludzką ułomność - martwienie się na zapas. Bo przecież nawet jak to nie będzie mnie już w żadnym stopniu dotyczyć, jak nie do mnie będzie należał wybór nagrobka czy decyzja o wynajęciu autokaru to po cholerę sobie zaprzątać tym głowę? :) Nawet jeżeli to jest nieco z przymrużeniem oka i w sporadycznych chwilach kryzysu? Bo przecież JESTEM, CZUJĘ, ŻYJĘ a z ust mojego lekarza nie padło słowo "bezsilność". Jest pięknie i tak "żywo". Mimo, że w poniedziałek znalazło się dla mnie miejsce w CO i jadę na kolejne "podtruwanie" :/ Ściskam!
A pisałam już, że kiedyś "mocno i namiętnie słuchałam" Renaty Przemyk? Oto jeden z jej kawałków i to chyba w miarę świeży, bo nigdy przeze mnie "nie zasłychnięty" :) Polecam!
Ewuniu, ja też w rozmowach z lekarzami ,,wymiękam"...
OdpowiedzUsuńGdy rozmawiam o chorobie córki, łzy lecą ciurkiem, ale wiem, że będzie dobrze.
Tobie też życzę tego z całego serca.....
Sercem, myślami i modlitwą jestem z Tobą, każdego dnia...
Bo chyba najokrutniejsze jest cierpienie niewinnego dziecka a dla matki to jest niewyobrażalny ból. Jakby można było zdjąć z dziecka chorobę i przenieść na siebie, to każda matka na pewno by tak zrobiła, ale jest jak jest i czasami trzeba przejść i przez taką próbę. Najważniejsze, to mieć przekonanie o powodzeniu. Trzymaj się tego i też modlę się o zdrowie Twojej córki. Pozdrawiam gorąco!
UsuńEwciu "normalni" ludzie też miewają takie myśli, o swoim pogrzebie, o odchodzeniu bliskich i innych rzeczach z tym związanymi. Teraz pewnie po prostu masz je częściej.
OdpowiedzUsuńChyba, że jestem nienormalna i tylko ja tak mam ;P
Skrobnij parę słów na "priv", jak będziesz miała chwilę i natchnienie, czasem mi tu smutno samej...
Z internetem byłoby fajniej.
Jak już zacznę z ludziami gdzieś wyłazić i mieć życie "towarzyskie", będzie zapewne nieco lepiej ;).
Póki co przesyłam buziaki i ściskam mocniaście.
Gibo ;)
Uff, czyli jest normalnie. Jestem normalna:) Właściwie teraz to rzadko miewam takie myśli, częściej na początku choroby gdy nie wiedziałam co i jak. Teraz jest "z górki" i nie czuję takiej potrzeby myśleć o organizowaniu swojego pogrzebu :) Trzymaj się tam Gibonie, bo na pewno na początku nie będzie łatwo, mimo, że niby sama tam nie jesteś ale domyślam się co czujesz! Buziaki!!!
UsuńCo do pierwszego dylematu i tak źle i tak niedobrze. Gdy związek w kryzysie to można rzec byłby podwójny problem. Przewrotnie używając myśli Biblijnej "kto ma temu będzie dodane" (oczywiście tam chodziło pewnie o wiarę) w tym sensie którego teraz używam - to byłoby myślenie - nie kochają się, jest im ciężko, to dodajmy jednemu jeszcze "dociążenie", może to wzmocni związek, a jak nie - się rozpadnie definitywnie... Poza tym, ta chora osoba byłaby pozbawiona wsparcia jakie daje szczęśliwy związek... Więc - chyba nie ma ludzi, którzy "nadawali by się świetnie" do takich doświadczeń.
OdpowiedzUsuńDla niektórych - ja się świetnie nadaję, bo nie mam rodziny. Nieraz czytam "ma dla kogo żyć", "musi żyć bo ma dzieci". Jako ta co ich nie ma - czuję wtedy, że ja wg społeczeństwa "nie muszę", nie jestem potrzebna.Pewnie jakby mnie spotkała choroba, niektórzy uznaliby to za sprawiedliwe.
I tu odpowiedź na ostatnie pytanie - tak, zdrowi też o tym myślą. Ja myślę. Jakby to zrobić, żeby w razie czego nie obciążać innych ludzi, skoro w życiu jestem sama.Ale staram się uciekać od tych myśli, bo niczemu sensownemu nie służą. Jest wystarczająco trudno bez nich.
Jeszcze pozostaje kwestia czy to samotność z wyboru czy z konieczności życiowej... Jak to drugie to na pewno łatwo nie masz i nawet nie potrafię sobie wyobrazić jak momentami masz bardzo pod górkę i jak dzielna musisz być. Na pewno żadna osoba nie zasługuje na żadną chorobę a faktycznie tym bardziej osoba samotna,która nie może liczyć na żadne wsparcie (chociaż naiwnie wierzę że wtedy też znaleźliby się życzliwi ludzie z otoczenia bo tacy naprawdę istnieją). W swoich dywagacjach nie wzięłam pod uwagę osób samotnych a to od nich powinnam tak naprawdę zacząć.
UsuńA faktycznie, skoro życia nie da się zaplanować to śmierci tym bardziej nie powinniśmy. Serdecznie pozdrawiam!
Weszłam przypadkowo,czytam,podziwiam,współczuję i pragnę Ci droga Ewciu dodać więcej wiary.Każdemu z nas przychodzą myśli o ostatnim dniu życia,ale tego nie da się zaplanować,przewidzieć i zostawmy go losowi.Teraz Musisz myśleć tylko pozytywnie.Bardzo kochasz męża,córeczkę(jej imię jest mi bardzo drogie).Właśnie dla nich musisz zdrowieć.Co tam ludzie,którzy popatrzą w chustce czy bez? to nieważne zupełnie.Wierzę mocno,że niedługo sama będziesz szła z podniesioną głową i myślami:jest dobrze.Jestem z Tobą,myślę o Tobie ale tylko pozytywnie.Omijaj złe mysli,wyrzucaj je jak najdalej z pamięci.Przytul swoją córeczkę,męża mocno do serca,a od razu będzie cieplej.Wierzę,że dasz radę przetrzymać tą chorobę,nie daj się jej.Jesteś silna,potrzebna i tylko tak myśl.Gorąco pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńA ja babcię kojarzę z komentarzy z zaprzyjaźnionych blogów:). Teraz będąc w szpitalu faktycznie wisi mi to koło nosa, czy w chustce czy bez, więc najczęściej bez ;). Szkoda mi tylko sąsiadek, które tak reagują na mój widok jakby ducha zobaczyły albo miały zejść na zawał, więc na osiedlu zakładam:). Złe myśli rzadko mają dostęp ale się zdarzają. Nie jest to już takie męczące jak na początku. Dziękuję Bogu za to, co mam bo zdaję sobie sprawę, że zawsze mogło być gorzej. Wiara, siła, męstwo to nasze zwycięstwo!;) Pozdrawiam!!
Usuńgeneralnie baby tak mają, że zamartwiają się o wszystko na zapas, a chore baby martwią się wielokrotnie więcej bo przecież jak ten świat sobie poradzi bez nas? Kto zarządzi mycie okien, pranie firanek, kupno nowych portek? Jak oni sobie poradzą???
OdpowiedzUsuńPoradzą, bo my nadal będziemy! i już!
No racja:) I tak trzeba o tym myśleć!
UsuńTo chyba wina pogody bo mnie ostatnio takie same pytania dręczą. Dosłownie te same!!!
OdpowiedzUsuńAle jeśli to wina pogody to po prostu trzeba poczekac do jutra z wiarą że jednak będzie padać ;-) (U mnie słońce grzeje)
Także trzymaj się Kochana :-))))
hehe, pewnie tak:). W końcu wszystko mija - i pogoda i głupie myśli... A teraz jak pojawiłam się w szpitalu to świeci piękne słońce. Trochę mi szkoda, bo takiej pogody nie miałam "na wolności". Pozdrawiam!
UsuńJak ja Cię świetnie rozumiem...
OdpowiedzUsuńP.S.Ja czekam na miejsce od 14 i się jeszcze nie doczekałam.Ciekawe jak to działa...
Pozdrawiam
Annamarchewa
Oj Aniu. A ja codziennie zaglądałam na Twojego bloga bo byłam przekonana, że kolejną chemią mnie wyprzedzisz więc jestem mocno zdziwiona. A tym bardziej byłam zdziwiona jak w piątek zadzwoniłam o miejsce i usłyszałam że ... jest. Nie na taką odpowiedź byłam nastawiona ;) Nie wiem, jak to działa, tym bardziej że w poniedziałek nic nie dostałam... A ogólnie, to na całym 6p jest przewaga facetów - na części A są tylko trzy sale z kobitkami, na B-jedna. Reszta to faceci... Wychodzę w czwartek więc mam nadzieję, że jednak do zobaczenia! Pozdrawiam
UsuńPotwierdzam, kazdy ma od czasu do czasu takie mysli. To chyba normalne... taka mam przynajmniej nadzieje :).
OdpowiedzUsuń