Wiem, winna jestem co niektórym opisanie początku choroby, czyli jak to odkryto. Nie jest to łatwa podróż w czasie i może mi zająć ze dwa czy trzy posty, ale na początku wiele emocji i wrażeń mi towarzyszyło, trochę bólu więc spróbuję wszystko ze spokojem i po kolei opisać.
Połowa października. Pamiętam, jaką radość sprawiała mi jazda do pracy rowerem.
Nie miałam czasu na dbanie o siebie czy swoją kondycję, więc cieszyłam się, że chociaż tyle mogę zrobić dla zdrowia. Ten wiatr we włosach który potęgował się w miarę zwiększania prędkości :) Lubiłam stanowić kolejne rekordy na trasie dom-praca (w drugą stronę nie spieszyło mi się a bardziej rozkoszowałam się chwilą która była tylko moja). Do tego stopnia złapałam bakcyla, że nawet gorączka i deszcz nie stanowiły dla mnie przeszkody. Złapałam jakąś infekcję, którą olałam. Pozostał mi uciążliwy (bardziej dla otoczenia niż dla mnie) "kaszel starego gruźlika". Olałabym i to, ale koleżanka z pracy już nie mogła tego słuchać, a ja żeby nie słuchać już jej wybrałam się wreszcie do internisty. Oprócz kaszlu doszło szybkie męczenie się i dziwne uczucie ciężaru w klatce piersiowej - nie mogłam do końca odetchnąć pełną piersią i to mnie najbardziej denerwowało. Uczucie to było tym gorsze do zniesienia gdy leżałam na plecach czy lewym boku. Byłam pewna, że to kwestia stresu, którego nie brakowało ostatnio w moim życiu.
"Lekarka" wysłuchała mnie, osłuchała i powiedziała, że nic mi nie jest. Ona nic nie widzi niepokojącego, nic nie słyszy a jeżeli bardzo chcę to mogę sobie wykupić trzydniowy antybiotyk, ale właściwie, to sama nie wie po co. Cudownie, ale poprosiłam jednak o receptę. Lek wykupiłam, bo jednak chciałam, by coś mi pomogło. Minęło jakieś dwa tygodnie a nie zauważyłam żadnej zmiany.
Któregoś dnia zajechaliśmy z dzieckiem do lekarza do Warszawy i korzystając z okazji udałam się do pierwszego lepszego internisty znów mówiąc o swoich dolegliwościach. Od razu nadmieniłam, że pewnie to wynik stresu, bo poprzedni lekarz nic nie zauważył. Pamiętam, że tym razem dosyć skrupulatnie zostałam osłuchana i z miejsca wysłana na prześwietlenie klatki piersiowej. Usłyszałam tylko, że to nie żaden stres tylko dużo płynu w płucach, zapalenie płuc i nie wiadomo co jeszcze i że prawdopodobnie on mnie wyśle do szpitala. Oprócz porodu nigdy nie leżałam w szpitalu, więc wyszłam od niego ze łzami w oczach.
Radiolog szybko uporał się z badaniem i powiedział że mam zapytać o wynik za godzinkę.
20 minut później sam mnie znalazł i powiedział, że wynik już jest, tylko musi coś w tej sprawie skonsultować z lekarzem kierującym na badanie. Trochę mnie to wtedy zaniepokoiło. Po chwili obaj zamknęli się w pokoju i omawiali obraz klatki. Radiolog zawołał mnie i zapytał, czy miałam robioną kiedyś jakąś operację w rejonie płuc czy klatki piersiowej. Nie, nie miałam. Zaniepokoiło mnie to tym bardziej. Chwilę później lekarz zawołał mnie do siebie i powiedział, że bez skierowania do szpitala się nie obejdzie, bo tego płynu jest naprawdę dużo, że jak ja mogłam tak z tym chodzić, że mam przesuniętą tchawicę, że zapalenie płuc, że jest jeszcze coś, czego on nie jest w stanie zdiagnozować i w szpitalu do którego mam udać się natychmiast zrobią mi stosowne badania. Zapytałam tylko, czy to mogło się zrobić ze zbagatelizowania przeziębienia i tych jazd na rowerze przy zmiennej pogodzie. Powiedział, że może i tak, ale że pewnie w szpitalu porobią mi jakieś bardziej szczegółowe badania bo on nie jest w stanie mi nic więcej powiedzieć.
Nie wnikałam. Nic jeszcze nie przypuszczałam.Jako, że była sobota, to szpital sobie odpuściłam... W końcu i tak dość długo z tym pewnie chodziłam, to jakie znaczenie miał ten jeden dzień, który mogłam spędzić z rodziną :)
... to be continued...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz