wtorek, 28 lutego 2012

"Nie chcem ale muszem"

 I znów te dwa tygodnie wolności kiedyś musiały się skończyć. I znów trzeba się stawić na tę cudowną odtrutkę ratującą życie, co do której wciąż jednak nie mam przekonania.
Bo ciężko jest mieć przekonanie do czegoś, co Ciebie zmula, osłabia, powoduje wymioty i takie tam o których głupio pisać publicznie. No i wreszcie do czegoś, co powoduje, że przestajesz poznawać się w lustrze. Denerwuje mnie, że przez resztę włosów przebija się zarys mojej głowy. Denerwują mnie spojrzenia ludzi w sklepie, jak zdejmę czapkę bo nie wytrzymuję z gorąca. No ale wygląd to jest akurat najmniejsza cena jaką się płaci za spodziewany powrót do zdrowia,  ale jestem tylko kobietą...
Warunki do jazdy nie są zbyt optymalne więc jutro wyjedziemy o jakiejś 5ej, żeby być na w miarę ludzką godzinę i o czasie pobrać krew. Jutro Michał jedzie do pracy, więc zostaję sama i mam nadzieję, że nie będę w tak śpiącym letargu podczas chemii jak ostatnio. Teraz mam jakąś fajną lekturę a nie poradnik jak ostatnio więc może będzie dobrze. Udało mi się jednak zapisać do bioblioteki i pożyczyć dwie książki Pilcha (na jutro szykuję "Moje pierwsze samobójstwo".)

Dzwonił ojciec. Standardowe pytanie czy wszyscy zdrowi i standardowa odpowiedź. No bo co można w końcu na tak postawione pytanie odpowiedzieć innego jak "tak tato"... Nawet wybiera się do nas na jeden dzień. Właściwie to jestem zaskoczona. I czekam z umiarkowaną niecierpliwością, ale jednak czekam.

W robieniu pizzy osiągnęliśmy przypadkowo doskonałość ;) Tzn Michał osiągnął, bo to jego zadaniem jest zrobienie ciasta ;)  Ale było wyjątkowo wybitne w smaku, bo dotychczasowe miały zbyt intensywny drożdżowy posmak mimo tych samych proporcji składników. Dodatków też nie oszczędzaliśmy, choć pierwotna koncepcja pizzy była bardziej skromna w formie. I o ile dzisiaj pizza była naszym daniem obiadowym, przez co nie czułam wyrzutów jedząc ją, tak wczoraj ledwo od obiadu odeszliśmy tak za pizzę się zabraliśmy (w końcu szkoda ciasta, które zrobione już czekało na swoją kolej w lodówce), co było jednak lekką przesadą... Pizzunię "obfociłam" cytując Bogi i efekt naszej pracy udostępniam do ogólnego podziwiania ;).

Dziś byłam zapisać Kasię do przedszkola i zostałam odprawiona z kwitkiem. Nawet zabrałam ją ze sobą, bo wierzyłam, że jest na tyle urocza i rozbrajająca, że każda pani dyrektor chciałaby mieć takiego malucha w swojej placówce. Pech chciał, że w tym ułamku sekundy, który spędziłam u dyrektorki Kasia żywo zainteresowała się jakimiś pojazdami poustawianymi na korytarzu, więc dyrektorka nie załapała się na to urocze spojrzenie : ) A tak w ogóle to  jest ze stycznia 2010r i rocznikowo nie kwalifikuje się na wrześniowe przedszkole. Nie wiem, czy tak jest wszędzie czy tylko w tym jednym ale od niczego jeszcze " nawiedzę" inne. Dobrze, że jest babcia, więc biedy nie ma, ale jakoś łudziłam się, że się uda.
Dobra, idę pakować manatki i prosić Boga o sen. A może wszystko to sen? Auć, jednak chyba nie :(.

Tym razem coś do posłuchania, ale chyba tylko dla mojego męża :P  To dla Ciebie skarbie (wiedziałeś, że takie kawałki tworzą dla takich jak ty? Ja jestem szczerze zdziwiona ;) Miłego słuchania :P.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz