Wczoraj pojechałam do Warszawy na długo wyczekiwaną wizytę u neurologa.
Michał zauważył że od pewnego czasu mam nierównej wielkości źrenice -
prawa jest niemal dwa razy większa od lewej. Nie winię za to leczenia,
bo zauważyliśmy to jeszcze na trochę przed rozpoczęciem chemii.
Powiedziałam o tym swojemu onkologowi, stwierdził że faktycznie dziwne,
ale nie ma pomysłu. Dał skierowanie na tomografię głowy, które na
szczęście nic nie wykazało, dla okulisty też wszystko gra i buczy, więc
został jeszcze neurolog.
Przywitał mnie starszy dziadzio. Długo
musiałam mu wyjaśniać, że żadnej operacji tarczycy nie przechodziłam, że
blizna jest wynikiem pobrania węzła chłonnego, aż wreszcie co to jest
ziarnica złośliwa. Powiedział, że powinnam nosić ze sobą wypis ze
szpitala i historię choroby wraz z wykazem stosowanego leczenia, bo
"nazwy fabryczne nic mu nie mówią". Jak zaczął wklepywać moje dane do
komputera, miałam ochotę wyjść. To tak, jakby posadzić moją mamę (która pewnie w życiu nie dotknęła się do komputera) i
kazać jej coś napisać na klawiaturze.
Korciło mnie, żeby chwycić za
metalowy młoteczek, który leżał pod jego ręką i delikatnie go otumanić by
wyjść niepostrzeżenie. Jednak zawsze istniało ryzyko bym mogła to zrobić
... zbyt delikatnie ;). Po jakiś 20 minutach nieudolnego trafiania w
litery na klawiaturze przeszedł do badania. Ostukał mnie tym młotkiem
dokumentnie, wydawał dziwne polecenia, którym sprostałam, aż stwierdził,
że jestem zdrowa jak ryba. I że z pewnością mam już tak od urodzenia,
tylko dopiero teraz ktoś (czyt. mąż) to zauważył. Nieźle, wychodzi
na to, że Michał dopiero teraz zaczął mi patrzeć w oczy a już trochę ze
sobą jesteśmy...:) A podobno urzekło go moje spojrzenie i te oczy
właśnie :P.
Radzę Wam chwycić teraz za lusterka, bo może
okazać się, że jedno oko macie np.zielone a drugie niebieskie, ale nigdy na
to nie zwróciliście uwagi ;).
Wieczorem odwiedził nas dobry kumpel z Warszawy, więc i możliwości pisania posta mi zabrakło. Przywiózł ze sobą łóżeczko dla Kasi, więc jestem bardzo ciekawa czy ta zdoła je zaakceptować...
Zatem ostatni post skończyłam na szpitalu...
Pojawiłam
się w nim w Nd po obiedzie, ku wielkiemu oburzeniu lekarki mnie
przyjmującej.
W ogóle na tej izbie przyjęć czułam się nieco dziwnie.
Lekarka przeczytała opis prześwietlenia i woła kolegę mówiąc: "Ty, spójrz na to. I dziewczyna ma 30 lat.." Nie no, myślę sobie, co ja takiego zrobiłam i czemu jestem winna. Że mam wodę w płucach? Każdemu może się zdarzyć ;). "Zawenflonowana",
z łzami w oczach pożegnałam się z Michałem.
Dostawałam jakieś dożylne antybiotyki i zastrzyki rozrzedzające krew. Co chwila ktoś się zasadzał i "gwałcił" moje biedne, kręte żyły, które też odmawiały już współpracy. Robili tomografię, usg, wkuwali się by mnie odciążyć i zlać 1,5 l płynu z płuca.
Ten ostatni zabieg mimo, że do przeżycia to ostatecznie doprowadził mnie do łez. Miałam dość niewidzenia dziecka, zastrzyków, badań, braku jakichkolwiek informacji od lekarzy, braku możliwości wzięcia prysznica w normalnych warunkach, wszystkiego. Prysznic był "koedukacyjny" , nie zamykał się od środka, co w szpitalu wydaje się być niby normalne. Prysznic stanowiła coś jakby misa, która chybotała się na wszystkie strony i trzeba się było wykazać niezłym sprytem, aby się nie przewalić. Zaraz pomyślałam, że ja jakoś daję radę, ale te wszystkie starsze osoby... Po pierwszym takim prysznicu na tyle się wycwaniłam, że robiłam po cichaczu wycieczki na sąsiedni, nieco bardziej wypasiony oddział i jak tylko widziałam, że panie tamtejsze pielęgniarki są na tyle pochłonięte sobą, że mnie nie widzą, czym prędzej skręcałam do łazienki... Tam był prawdziwy luksus. Tyle, że moje działania nie do końca były legalne ;), ale ostatecznie nikt mnie nie złapał na gorącym uczynku...
Lekarze na obchodzie pytali się tylko jak się czuję a ja na tak zamknięte pytanie odpowiadałam "dobrze". I tyle. Pytałam, kiedy więc wyjdę do domu to usłyszałam, że czekają na pełne wyniki badań...
Na mojej sali było chwilami ciekawie. Pamiętam, jak przyprowadzili starszą już babuleńkę, słabo widzącą. Pierwszego dnia jak tylko widziałam, że chce jej się do toalety to zrywałam się na równe nogi by ją podprowadzać. Długo będę jeszcze pamiętać, jak pierwszej nocy krzyczała z sąsiedniego łóżka, bym "z sieni, z goździa przyniosła ścierkę i starła jej podłogę". Po rozeznaniu się w sytuacji stwierdziłam, że wylał jej się na stolik napój, nic więcej, więc usłużnie spełniłam jej rozkaz. Kolejna noc, była już bardziej denerwująca, bo nagle budzę się i widzę tę panią szarpiącą za moje łóżko i sikającą pod nie... Wyszło tego z niej prawie z wiadro a potem rozniosła to dokładnie do pozostałych łóżek. Salowa była cała zielona z nerwów... Był jeszcze incydent gdzie to oskarżała personel szpitala o kradzież laski i wszyscy na oddziale byli zaangażowani w poszukiwania, gdy ja byłam pewna, że kobiecina na oddział trafiła bez tego "sprzętu", ale nie dała sobie tego wmówić. W ogóle to była złota kobieta ale już w mocno zaawansowanym wieku i w swoim świecie.
Jeszcze tylko nadmienię słówko o drugiej sąsiadce. Kobitka pod 50tkę. Miała nowotwór, była po naświetlaniach w Warszawie i trafiła do szpitala z bólem brzucha i krwawieniami. Strasznie było mi jej żal, że taka młoda, że rak, że z bólu nie może chodzić, że nawet nie wiedzieli co mogą jej na te bóle podać... O ile ból pozwalał jej mówić, to trochę sobie pogadałyśmy... Strasznie teraz jestem ciekawa, co z nią.
Po trzecim dniu pobytu pani dr zlitowała się nade mną i poprosiła mnie po obchodzie bym weszła z nią do gabinetu. Jakoś wtedy nie myślałam o niczym. Tłumaczyłam sobie, że te usg, tomografie i inne badania mają na celu ustalić ile jest jeszcze tego płynu w płucach i nic więcej. Trochę lepiej mi się oddychało, więc w moim odczuciu było dobrze. Pani dr z mety oznajmiła : " Bo widzi pani, podejrzewamy albo ziarnicę albo chłoniaka, jednak bardziej z naciskiem na to pierwsze. W tym momencie próbuję się dodzwonić do jednego profesora w Warszawie, by panią wziął na oddział i pomęczył jeszcze badaniami. Jak tylko się dodzwonię, dam znać." Jakoś nie kojarzyłam ziarnicy, nawet ze słyszenia. Chłoniak skojarzył mi się z nowotworem, więc byłam pewna, że to pierwsze to coś "lepszego". Zapytałam więc, co to jest i usłyszałam na pocieszenie: " To taka choroba, na którą chorowała córka Jerzego Buzka". Faktycznie, ten fakt mnie bardzo nobilitował i pocieszał ;). Pamiętam, jak zapytałam, czy ta Buzkówna żyje jeszcze... Usłyszałam, że tak, spokojnie, to jest teraz niemal całkowicie wyleczalne, więc nie ma się co martwić i jak będę już "po Warszawie" to mam przyjść i się odezwać jak tam. Wyszłam zdezorientowana i od razu zaczęłam dzwonić do Michała, potem do Bogusi by dla mnie posprawdzali szybko "co to jest i z czym to się je". Dowiedziałam się wtedy przez telefon, że to odmiana chłoniaka, że nowotwór, że złośliwy... ale że wyleczalny. Znów się popłakałam. W tym czasie podeszła pani dr, przytuliła i powiedziała, że zaraz zabierze mnie karetka do Warszawy, bo udało jej się załatwić mi miejsce w tym szpitalu i żebym się nie martwiła, bo będzie dobrze. Koleżanka tymczasem pomagała teściowej zapakować dla mnie najpotrzebniejsze rzeczy i chwilę potem siedziałam w karetce z gonitwą myśli, wciąż ciężarem na płucach, widokiem dziecka z mężem i z nadzieją, że to jednak błędna diagnoza...
............. to be continued.........
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz