Na wizytę u onkologa w CO czekałam jakieś dwa tygodnie. Wtedy wszystko wydawało mi się marnowaniem czasu, teraz wiem, że i tak miałam naprawdę duże szczęście jeżeli chodzi o samo rozpoznanie choroby. Zapalenie płuc i konieczność znalezienia się w szpitalu diametralnie przyspieszyło nieodzowne w tej chorobie badania. Wiem, że niektórzy diagnozują się miesiącami, bo trafiają na nieodpowiednich lekarzy. Ja zawsze miałam powiększone węzły na szyi, ale żaden lekarz zapytany o to nie skierował mnie na badanie. Pytali tylko "Nie bolą? Jak nie bolą, to nie ma co się przejmować". Więc się nie przejmowałam.
Przez kolejne dwa tygodnie oczekiwania na wizytę u onkologa pochłaniałam z internetu wszystko co się wiąże z tą chorobą. Co wieczór, jak już Michał spał to słuchałam sobie "hymnu ziarniaków" i dołowałam się jeszcze bardziej, zresztą słuchając tego nie sposób się nie stresować (wrzuciłabym tu tę muzę, ale widzę, że kolega Jamal zablokował sobie konto na youTubie i słuchania tego kawałka nie będzie - na moje i Wasze szczęście ;).
Tak więc nagle zostałam z ostatecznie potwierdzoną diagnozą i z mnóstwem wolnego czasu, którym nieumiejętnie zarządzałam...
Dużo nam dała wyczekiwana wizyta u onkologa. Pamiętam że wizyta w CO nie należała do "łatwych". Patrzyłam na tych chorych i zgadywałam, kto ma perukę a kto nie. Jak widziałam jakiś "poważniejszy przypadek" to zaraz łzy nadbiegały mi do oczu. Pamiętam, jak wychodziła od tego lekarza uszczęśliwiona starsza kobitka i mówi : "no wszystko w porządku, pół roku spokoju, ale TU trzeba mieć, o (pokazuje na głowę) - silną psychikę" , więc ja znów w płacz... Oj, miał się wtedy Michał ze mną :). Teraz już to potrafię zdecydowanie lepiej opanować :)
Lekarz co prawda młody ale bardzo rzeczowy. Ustalone leczenie to 12x abvd, co dwa tygodnie. W miarę zwięźle powiedział o wszystkich możliwych działaniach niepożądanych jakie się wiążą z tym leczeniem. Na tej pierwszej wizycie zapytałam o możliwość wszczepienia portu co by ułatwić wlewy. Nie było z tym najmniejszego problemu, za tydzień miałam się stawić na zabieg. Jeszcze tego samego dnia dostarczyliśmy mu płytki z pobranym węzłem by ostatecznie można było potwierdzić diagnozę, co zajęło kolejny tydzień...Oczywiście diagnozę po raz kolejny potwierdzono.
Tydzień przed pierwszą chemią zostałam wyposażona w vascuport i tym samym doszła mi kolejna blizna do kolekcji :/. Sam zabieg nie był zbyt przyjemny, fakt. Robią to w znieczuleniu miejscowym, na sali operacyjnej. Wszystko podobno zależy od umiejętności lekarza, na którego się trafi. Ja trafiłam ponoć na najlepszą w tej dziedzinie:), więc bardzo złych wspomnień nie posiadam. Ale ogólnie mało radośnie na tej sali było, choć każdy rozweselał mnie jak mógł ( jedna z pielęgniarek co chwila zaglądała do mnie pod prześcieradło i mocno ściskając mnie za rękę mówiła tylko, że to jeszcze tylko chwila i najgorsze mam za sobą). jednak głównym tematem towarzyszącym personelowi przy tym zabiegu były "przygotowania świąteczne", toteż sama starałam się też tym usilnie zająć moje myśli;). Ogólnie to polecam ten wynalazek, naprawdę znacznie ułatwia życie wszystkim przyjmującym chemię bo oszczędza żyły, które bez tego szybko się wypalają... Teraz jak widzę u innych poniszczone żyły i problemy pielęgniarek z wkłuciem się w rękę pacjenta, to cieszę się, że zdecydowałam się na takie rozwiązanie.
No dobra, może dość tych wspomnień. Diagnoza postawiona, leczenie rozpoczęte i mam nadzieję, że dalej będzie już tylko dobrze.
Nie wspomniałam czy Kasia zaakceptowała swoje łóżeczko. Wymagało to od nas trochę podstępu, ale z każdym dniem przekonuje się do niego coraz bardziej. Co prawda jak się w nocy budzi to koniecznie muszę się obok niej położyć by zasnęła ponownie, ale mam nadzieję, że tych pobudek będzie coraz mniej. Póki nie pracuję nie jest to dla mnie takie uporczywe, choć zdarza mi się obudzić nad ranem w jej łóżeczku...
Tradycyjnie już przed chemią zaczyna mnie łapać jakaś infekcja, dlatego garściami łykam witaminę C i zagryzam to czosnkiem w nadziei, że tym odgonię od siebie choróbsko. Dziś byłam na koncercie w tutejszym MDK - były to ballady Cohena w wykonaniu Eli Dębskiej z zespołem. Dobre wykonanie, z tym, że nie jestem przyzwyczajona do zajmowania pozycji siedzącej na koncertach, więc czułam się tam trochę jak w teatrze. Zamieszczam jej własny kawałek do posłuchania. Do następnego :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz