piątek, 6 lipca 2012

Pogarda komarów.

Nie wiem czy rozsądnie, ale tym razem zaraz po chemii poszłam następnego dnia do pracy. Właściwie to jeszcze ten jeden dzień mogłam sobie odpuścić, bo idealnie nie było. Wszystko byleby nie zalec w łóżku. W sumie nie jest źle. Obym kolejne też były takie.
W drodze do pracy naszły mnie jakieś gorzkie refleksje odnośnie całej tej choroby. Mam wrażenie, że żyję teraz w dwóch jakiś odrębnych światach - w świecie bólu, strachu i walki oraz w świecie, który za wszelką cenę chcę zachować taki, jaki był przed tym wszystkim - w świecie normalności, zwyczajnych ludzkich spraw i zabiegania. Wkurza mnie to momentami strasznie i tracę cierpliwość. Uśmiech na twarzy a wewnątrz jakieś zachwianie emocjonalne i nerwówka. Już chce mi się normalności. Normalności z nieco innym szerszym spojrzeniem na świat, ludzi i ich problemy. Męczy takie rozerwanie. Czas między chemiami  zdaje się na złość przyspieszać a w trakcie pobytu w szpitalu ciągnie się niemiłosiernie bym aby dostatecznie napatrzyła się na cierpienie innych i i sama przy okazji nieco go skosztowała. Mam problem z odróżnieniem, który świat mną bardziej zawładnął.

A u nas chyba panuje jakiś wirus. Najpierw padło na teściów, teraz na Michała. Fakt, wczoraj trafiła mu się okazja do uczczenia zawarcia nowej znajomości a temperatura za oknem nie sprzyjała do wyskokowych trunków. Ja miałam możliwość uściskać dobrą znajomą po latach a i nasze dziewczynki znalazły wspólny język, więc było bardzo miło. Ja mam nadzieję na więcej, Michał jeszcze pewnie długo będzie dochodził do siebie po tym spotkaniu... Cenny dla mnie był widok teściowej, gdy oczekiwała na nasz nieco późniejszy powrót na swoim balkonie na trzecim piętrze. Pod blokiem multum sąsiadów, a ona z tego balkonu w krzyk " Ło Jezu, bo zaraz się zwali jeszcze na dzieciaka!"... Dzieciak nie ucierpiał ale sąsiedzi mieli ubaw. Ja mniejszy. Dziś wieczorem nawet zahaczyliśmy o szpitalną izbę przyjęć, w końcu alko plus słońce, plus duża masa, plus niezaprawiony w bojach organizm...  Ale będzie dobrze o ile weźmie sobie wskazówki lekarza do serca. Będę go dopingować.

Wstrzyknięcie neupogenu przesunęło się u mnie o dwa dni i już poważnie rozważałam opcję samodzielnego wkłucia się w brzuch. W sumie chyba by mi to na dobre wyszło, ale ostatecznie cała odwaga gdzieś uleciała. Niestety.

Dziś spojrzałam w kalendarz a tu prawie połowa lipca. Może pora zakosztować odrobinę lata i udać się gdzieś choć na krótki wypad między tymi wszystkimi "złami"... W końcu zaraz jesień mnie zaskoczy widmo przeszczepu zbliża się wielkimi krokami...
A wiecie co? Już nawet i mazurskie komary nie są mi chyba straszne, bo jestem tak naszpikowana chemią, że jak nigdy nie wykazują mną większego zainteresowania. O, a kolejny plus to taki, że z uwagi na nieco inny odbiór dźwięków i przytępiony słuch ja w ogóle teraz nie słyszę w nocy komarów, wychwytuję jeszcze bzykające muchy i to im teraz nie popuszczam.


Chyba pora kończyć, bo cytując Anię N.(pozdrawiam) paw zaczyna napadać i dręczyć okrutnie.

A co by nie odbiegać zbytnio od tematu "czczenia" nowych znajomości a i przy okazji wywołać uśmiech na twarzy jednej kobietki to dziś do posłuchania lekka, niezobowiązująca szanta . Może właśnie ktoś z Was jest teraz na Mazurach... Dobrej zabawy!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz