wtorek, 28 lutego 2012

"Nie chcem ale muszem"

 I znów te dwa tygodnie wolności kiedyś musiały się skończyć. I znów trzeba się stawić na tę cudowną odtrutkę ratującą życie, co do której wciąż jednak nie mam przekonania.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Siwy dym.

Weekendy mają to do siebie, że mijają niepostrzeżenie. Niestety. Kasia zbytnio nie poużywała, bo po kałużach ani śladu. Po śniegu, który dzisiaj zresztą sypał nam w oczy też.

piątek, 24 lutego 2012

Królowa kałuż.

Dzisiaj byłam w pracy. Pogadać i przekazać, że ostatecznie wracam ... za miesiąc. Może teściowa  i inni mają rację, że marzec jest takim najgorszym miesiącem, jeśli chodzi o przeziębienia, więc odpuszczę

środa, 22 lutego 2012

Strach przed białym fartuchem górą.

Wczoraj były zapusty. Właściwie to termin ten jakoś jak dotąd umknął mej uwadze, jednak teściowa przypomniała zapraszając wieczorem na herbatkę i małe co nieco...

poniedziałek, 20 lutego 2012

Mogło być lepiej.

Dzisiaj trochę pomarudzę, choć postaram się jak najmniej. Wszystko przez ten cholerny ból niemal wszystkich kości i głowy. Dodatkowo jestem jakaś rozpalona, a termometr nic nie wykrywa ;).

niedziela, 19 lutego 2012

Najlepszego. I na razie...

Adam, w sobotę miałbyś 37 urodziny. Jak żyłeś rzadko komu zdarzyło się o nich pamiętać. Ale nie zapomnę numeru, jaki zrobiła Twoja Justyna naszym rodzicom dokładnie rok temu. Wykręciła do nich nr tel i rzuciła ojcu tekst, że pewnie nie pamięta, ale że Adam ma dziś urodziny i odłożyła słuchawkę. To było mistrzowskie zagranie. Z miejsca ją polubiłam :).

czwartek, 16 lutego 2012

Do dziesięciu kolejno odlicz...

Przez wczorajszą aurę pokonanie 100km do CO zajęło nam ok. 3,5h. Inni pacjenci chyba się tego dnia poddali i odpuścili, bo w rejestracji było przede mną tylko 20 osób a po krew nie stałam nic. Szok.

wtorek, 14 lutego 2012

L'amour? Qu'e est-ce que l'amour?

Dziwne święto. Nie ma tego dnia sklepu w którym by się człowiek nie zaopatrzył w spóźniony ale zawsze prezent dla ukochanego. Wszystkie sklepy chcą mieć w tym dniu swój udział i dostać swój kawałek tortu.

I wszystko jasne.

Wynik był po ponad trzech tygodniach. ZZ, typ NS. Dostałam na piśmie to, co było do przewidzenia, więc nie było jakiejś gwałtownej reakcji, wybuchu rozpaczy. Tylko uścisk męża i postanowienie, że damy radę, że ja dam radę.Wsparcie Michała jest dla mnie ważne ale niczego nie świadome dziecko daje jednak najwięcej siły do walki.Dzieciak nie wie, że mama czasami źle się czuje. Nigdy na tyle źle, żeby nie mogła dostać buziaka czy przytulasa.

sobota, 11 lutego 2012

Czekając na werdykt.

W prezencie za męczarnie dostałam calutki miesiąc wolnego od pracy :). Szczerze, to spodziewałam się tygodnia, może dwóch, ale nie miesiąca... Robocopem byłam jeszcze przez jakiś tydzień. W tym czasie żywiłam się głównie nurofenem. I jednak nadzieją. Wejście na trzecie piętro do teściowej wiązało się dla mnie z koniecznością robienia sobie na każdym półpiętrze postoju, więc raczej nie wypuszczałam się za daleko z domu. Raz poszłam do pobliskiego osiedlowego sklepu. Kupiłam dwa soki i jakiś drobiazg. Pamiętam, że jak weszłam do domu to przez dłuższą chwilę nie mogłam złapać tchu. Płyn w płucach dawał jeszcze długo o sobie znać, najbardziej w nocy. Michał co jakiś czas sprawdzał, czy mnie nie udusiło przypadkiem :) Zasypiałam dosyć późno, bo nie mogłam sobie znaleźć w miarę wygodnej pozycji do spania. Leżenie na plecach nie wchodziło w grę, na boku też nie bardzo, na brzuchu z uwagi na operację też odpadało. Najwygodniej było w pozycji siedzącej, ale to z kolei na krótki czas. Noc była dla mnie jakimś koszmarem. Raz pamiętam, że dosyć łatwo zasnęłam w samochodzie i tam mi było najlepiej, ale przecież nie będę spędzać nocy w garażu :P. W ogóle czas się ciągnął w nieskończoność. Po dwóch tygodniach wyniku wciąż nie było. W domu nie mówiło się praktycznie o niczym innym. Wszystkich nas ponosiły nerwy. Teściowa jeszcze co dzień powtarzała, że na pewno to nie "TO", więc nie ma co się przejmować a ja kontratakowałam ją w myślach, że jeżeli to jednak "TO" to co? I tak należę do ludzi, którzy przejmują się najdrobniejszą głupotą, a tu jeszcze taki podarek... W dodatku jestem słaba psychicznie, a zawsze uważałam, że tylko silni zwyciężają takie rzeczy. I zawsze jak czytałam o osobach którym się przytrafił rak, to podziwiałam jednocześnie myśląc, że ja tam bym nie dała rady. Że na każdym kroku bym płakała a z takim podejściem, to niewiele można zdziałać. Myślałam, że tylko ci najsilniejsi to wygrywają. I zazdrościłam im tej siły.
Właściwie to niby czekałam na wynik, ale wiedziałam, że diagnoza będzie wskazywała na nowotwór. Michał chyba też się nie łudził.  Oboje wtedy mieliśmy fazę na ustawiczne wyznawanie sobie miłości. Oboje też chcieliśmy naprawić lub poprawić relacje. Ja miałam jakieś dziwne poczucie, że nie powinnam po sobie pozostawiać złych wspomnień. Michał też chciał się pokazać z tej dobrej strony. Przez całe dwa tygodnie nie grał na kompie, co w jego przypadku jest niezłym wyczynem. Byłam przekonana, że zawarł jakiś pakt z diabłem.. Zapytany o to odpowiedział, że nie darowałby sobie, jakby coś się miało stać, że stracił tyle czasu. Co prawda przerzucił się na gry w telefonie na które tracił porównywalną pod ilość czasu, ale i tak byłam z niego dumna. I miałam nadzieję, że mu już tak zostanie... A przecież w każdej chwili może się z którymś z nas coś stać, abstrahując już od choroby. Nigdy nie wiesz, co przyniesie następny dzień, więc "go chwytaj", nie marnuj. Dobija mnie myśl, że Michał jako mąż i ojciec naprawdę cudownej kruszyny potrafi poświęcać często więcej czasu nieznajomym w sieci niż najbliższym i tego czasu tym obcym zazdroszczę. Jestem wyrozumiała i tolerancyjna. Staram się być. Ale często tak mnie ta wewnętrzna złość na niego nakręca, że lepiej, by nie znał wtedy moich myśli, bo i tak by w nie nie uwierzył ;). Tak poza tym jest złotym chłopakiem, więc nie ma tematu :) a nikt przecież nie jest idealny, zwłaszcza ja, więc chyba powinnam odpuścić. Powinnam ;)? 
No dobra, niby gdzieś tam w głębi wiedziałam jaka będzie prawda i co z tym dalej? Bałam się jak cholera. Cały czas się boję. W końcu sama do niedawna należałam do osób, którym słowo "nowotwór" nieodłącznie kojarzyło się ze śmiercią. Pamiętam, że jak jeszcze w szpitalu zapytałam Michała jak to się leczy, a na odpowiedź, że chemią, wybuchłam płaczem. Ojciec często powtarzał, że chemia żywi, ubiera i zabija... , przy czym nie miał na myśli "tej chemii". Pierwsze moje skojarzenie to wychudzony człowiek z wielkimi oczodołami podpięty do kroplówki ,  łysą głową ,smutnym spojrzeniem z iskierką nadziei.
Wracając do werdyktu, to ten przyszedł niespodziewanie po przeszło trzech bodaj najdłuższych w moim życiu tygodniach...
Była Bogi. Miłe spotkanie. Serdeczne uściski, których i tak mam niedosyt (jak obie stwierdziłyśmy głupio się tak ściskać w połowie spotkania, więc skończyło się na dwóch - powitalnym i pożegnalnym), opróżniona  butelka wina  której opróżniać nie powinnam i trochę greckiej muzyki na kompie. Fajnie mieć świadomość, że są tam ludzie, którym na nas zależy jednak i tak człowiek zostaje później z tym wszystkim sam. I sam musi podjąć się walki, a walka jest nierówna...
 Przypadkiem wpadłam na taki oto kawałek. Posłuchajcie.

http://www.youtube.com/watch?v=yiMbzWujLEk








piątek, 10 lutego 2012

Tymczasem w " gruźlikowie"

(...) W drodze do warszawskiego Szpitala Chorób Płuc i Gruźlicy myślałam, że jest w tej szpitalnej przeprowadzce ten plus, że na pewno łazienka w takim specjalistycznym szpitalu pozwoli się spokojnie umyć, bez zbędnych podchodów, słowem oczekiwałam że każdy jeden szpital będzie dysponował lepszymi warunkami, niż mój lokalny. O jak się tak mogłam mylić! Masakra.
Czekając na swoją kolej do pokoju pielęgniarek już na odpowiednim oddziale obserwowałam, obserwowałam i oczom oraz uszom nie wierzyłam. Średnia wieku pacjentów to jakieś 60 lat, to raz.
Dwa, miałam wrażenie, że trafiłam do jakiegoś starego, przedwojennego lazaretu... Niektóre sale były tak szczelnie zamknięte metalowymi przesuwanymi drzwiami, że mnie to przerażało. Na szczęście ja do takiej nie trafiłam.
 A tak na marginesie, jak ktoś z Was ma problem z rzuceniem palenia, niech się wybierze do tego szpitala i siądzie przez parę minut na korytarzu i niech popatrzy na tych wszystkich dziadków z dziurami w przełykach (wciąż jednak jarających)...

Ciekawi jesteście pewni łazienki? Cóż. Nie powinnam narzekać, bo chociaż nic się nie chybotało ;), ale zostawię ją bez komentarza, brrr. Plus za to, że panowie mieli swoją...

Zatem czekam sobie na korytarzu na swoją kolej przed dyżurką pielęgniarek i przez otwarte drzwi widzę, jak niemal każdy pacjent wychodzi z dziwnymi wytycznymi co do  czekającej go następnego dnia operacji i zielonym zawiniątkiem w które ma się nazajutrz po porannej kąpieli oblec... Przerażona dzwonię do Michała i wszystko mu relacjonuję. Chłopak stara się jak może, by mnie pocieszyć, jednak na niewiele się to zdaje, kiedy i ja chwilę później dowiaduję się o obfitym we wrażenia dniu następnym.

Operacyjny uniform nie był zbytnio zabudowany, ale na szczęście dla mnie, rozmiarowo mocno za duży.

Panie na sali były oczywiście elokwentne, kulturalne, wykształcone i tak bardzo "stoliczne", że aż było to śmieszne (ale przynajmniej nikt mi w nocy nie sikał pod łóżko).
Lekarz na wieczornym obchodzie zastrzegł, że tego płynu w lewej opłucnej jest jeszcze sporo i nie wykluczył, że mogą mi przy okazji operacji zrobić drenaż (to się wiąże z dłuższym pobytem w szpitalu). Poprosił też, bym oprócz zgody na mediastinoskopię (ową planową operację) wyraziła też zgodę na mediastinotomię, bo w trakcie zabiegu może się to okazać konieczne. Jak dla mnie te zabiegi niczym się zbytnio nie różniły, ale w sumie nie wnikałam, tylko grzecznie podpisałam co trzeba. Wieczorem zrobili mi też kolejne prześwietlenie, by ocenić faktyczną ilość płynu w płucach.
Najgorzej wspominam ranek dnia następnego. Trzeba było wziąć prysznic, przywdziać to urocze zielone wdzianko z cieniutkiej przeźroczystej fizeliny , "naznaczyć się" u pielęgniarek i czekać na swoją kolej na zabieg.
Pech chciał, że w  poprzednim szpitalu pomylili się i w wypisie podali zły miesiąc pobytu w wyniku czego musieli mi robić ponownie badania z krwi.. Rano nic nie piłam (byłam przekonana, że mi nie wolno), byłam zestresowana (i moje żyły też), więc zaliczyłam łącznie około 8 różnych wkłuć by mogli zdobyć odrobinę krwi niezbędnej do badań. Już po trzecim wkłuciu, jak widziałam ponownie zbliżającą się pielęgniarkę z kompletem kolejnych igieł - płakałam (zielono - fioletowa barwa na rękach nie schodziła z nich około miesiąca). Od tamtej chwili przy każdym pobraniu krwi odwracam nerwowo głowę w drugą stronę i zadaję tylko jedno pytanie : "leci?".
Godzina całego zabiegu przesuwała się dodatkowo, przez zbyt wysoki potas we krwi, który zbijano dwiema kroplówkami. Kiedy wyniki wreszcie były satysfakcjonujące doczekałam się na swoją kolej (teoretycznie miałam być chyba 9ta na liście operowanych tego dnia, a lista była dłuuga... Oj, natną się tam chirurdzy, natną...)
Operacja którą mi zgotowali polegała na pobraniu węzła chłonnego ze śródpiersia. I na tym na szczęście tylko się skończyło. Ku mojemu miłemu zdziwieniu obudziłam się  i byłam jeszcze trochę na sali operacyjnej na obserwacji.  Było dobrze. Do momentu, gdy leciała kroplówka z przeciwbólowymi. Potem już było pod górkę... Kaczka, ból, niemożność podnoszenia głowy, znów kaczka...
Na następny dzień wypisano mnie do domu. Ja, robocop z głową w jednej pozycji wreszcie opuściłam to miejsce. Wyniki miały być za jakieś max. dwa tygodnie. Oboje z Michałem wierzyliśmy, że diagnoza będzie dla nas pomyślna ale tej wiary pozbawiła nas rozmowa z lekarzem operującym, który powiedział, że wstępne rozeznanie z operacji potwierdza ziarnicę. Ale, co on tam może wiedzieć, prawda? Cuda się zdarzają a on brutalnie próbował pozbawić nas wiary w nie...
.....................................to be continued.....................................................

Jutro odwiedza mnie "grecka siostra, Bogi, co oznacza parę ekstra uścisków :), więc nie wiem, czy znajdę chwilę na wpis :/ .

Na koniec kawałek dający do myślenia, a szczególnie polecam go jednej osobie, która czyta ten blog i ... narzeka na codzienność. Proszę, pomyśl tylko jak wiele możesz i zobacz, że naprawdę nie masz tak źle... Sam fakt, że jesteśmy w pełni sprawni fizycznie czyni z nas prawdziwych farciarzy. Życie jest krótkie, więc cieszmy się każdą chwilą tej podróży, jakkolwiek wydaje nam się ona pechowa czy mało interesująca. Wg mnie na życie składają się nasze wybory i fart, czy opatrzność boska, nazywajcie to jak chcecie, więc co najmniej w połowie sami sobie piszemy scenariusz na życie... Dobrej nocy!











środa, 8 lutego 2012

Szpitalne klimaty czyli pani Jóźwikowa i takie tam...

Wczoraj pojechałam do Warszawy na długo wyczekiwaną wizytę u neurologa.
Michał zauważył że od pewnego czasu mam nierównej wielkości źrenice - prawa jest niemal dwa razy większa od lewej. Nie winię za to leczenia, bo zauważyliśmy to jeszcze na trochę przed rozpoczęciem chemii. Powiedziałam o tym swojemu onkologowi, stwierdził że faktycznie dziwne, ale nie ma pomysłu. Dał skierowanie na tomografię głowy, które na szczęście nic nie wykazało, dla okulisty też wszystko gra i buczy, więc został jeszcze neurolog.
Przywitał mnie starszy dziadzio. Długo musiałam mu wyjaśniać, że żadnej operacji tarczycy nie przechodziłam, że blizna jest wynikiem pobrania węzła chłonnego, aż wreszcie co to jest ziarnica złośliwa. Powiedział, że powinnam nosić ze sobą wypis ze szpitala i historię choroby wraz z wykazem stosowanego leczenia, bo "nazwy fabryczne nic mu nie mówią". Jak zaczął wklepywać moje dane do komputera, miałam ochotę wyjść. To tak, jakby posadzić moją mamę (która pewnie w życiu nie dotknęła się do komputera) i kazać jej coś napisać na klawiaturze.
Korciło mnie, żeby chwycić za metalowy młoteczek, który leżał pod jego ręką i delikatnie go otumanić by wyjść niepostrzeżenie. Jednak zawsze istniało ryzyko bym mogła to zrobić ... zbyt delikatnie ;). Po jakiś 20 minutach nieudolnego trafiania w litery na klawiaturze przeszedł do badania. Ostukał mnie tym młotkiem dokumentnie, wydawał dziwne polecenia, którym sprostałam, aż stwierdził, że jestem zdrowa jak ryba. I że z pewnością mam już tak od urodzenia, tylko dopiero teraz ktoś (czyt. mąż) to zauważył. Nieźle, wychodzi na to, że Michał dopiero teraz zaczął mi patrzeć w oczy a już trochę ze sobą jesteśmy...:) A podobno urzekło go moje spojrzenie i te oczy właśnie :P.
Radzę Wam chwycić teraz za lusterka, bo może okazać się, że jedno oko macie np.zielone a drugie niebieskie, ale nigdy na to nie zwróciliście uwagi ;).


Wieczorem odwiedził nas dobry kumpel z Warszawy, więc i możliwości pisania posta mi zabrakło. Przywiózł ze sobą łóżeczko dla Kasi, więc jestem bardzo ciekawa czy ta zdoła je zaakceptować...

Zatem ostatni post skończyłam na szpitalu...

poniedziałek, 6 lutego 2012

Podróż w czasie, czyli 3 months ago...

Wiem, winna jestem co niektórym opisanie początku choroby, czyli jak to odkryto. Nie jest to łatwa podróż w czasie i może mi zająć ze dwa czy trzy posty, ale na początku wiele emocji i wrażeń mi towarzyszyło, trochę bólu więc spróbuję wszystko ze spokojem i po kolei opisać.

niedziela, 5 lutego 2012

Dziecinada :)

Od tygodnia Kasia na propozycję kąpieli reagowała niepokojącym "NIE". Jak dotąd na wiadomość o kąpieli zaraz leciała po swoją rybkę, wybierała swój płyn do kąpieli i niecierpliwie czekała aż ją rozbiorę. Tymczasem od chwili, gdy nocowała u babci i ta zaserwowała jej kąpiel wraz z myciem głowy, wody zaczęła unikać jak diabeł święconej. Babcia niewprawiona zbytnio w nakładanie szamponu i jego spłukiwanie nie mogła stłumić krzyków wydobywających się z mocno rozeźlonej wnuczki.
Jakoś niedługo potem jej ukochana rybka zaginęła. Od tamtej chwili co dzień bezskutecznie próbowałam namówić ją na wodną zabawę. Wydedukowałam, że przyczyny takiego stanu rzeczy mogą tkwić w:

a) braku rybki
b) mrozie
c) traumie po myciu głowy u babci.

Dziś po tygodniu usilnych poszukiwań jej przyjaciel się wreszcie odnalazł (Kasia schowała rybkę pod siedzenie jeździdełka), przy czym jak już była na właściwym tropie to jeszcze usiłowała wkręcić Michała, by ten co trochę podnosił łóżko do góry, gdyż z pewnością tam jest jej zguba :P.

Zatem dzisiejsza jej reakcja na słowo "kąpiel" była łatwa do przewidzenia i w tym momencie jest znów czyściutkim pachnącym maluszkiem z rybką u boku ;). Nie wiem, czy wszystkie maluchy tak mają, ale ona jak coś weźmie do ręki, to długo nie może tego puścić, a nie daj Boże jak jej się to zabiera. Wczoraj na przykład chodziła cały dzień z kawałkiem ciasta, którego już nie była w stanie dokończyć, ale które wpasowało jej się w rączkę na tyle, że po paru godzinach łażenia z nim przeistoczyło się na  nowo w stan niemalże pierwotny :/
Dziś na przykład zasnęła z książką sporych rozmiarów pod pachą, plastykową miską i oczywiście z rybką. Ale to i tak "lajtowo", bo nie tak dawno pisałam swojej "greckiej siostrze" Bogusi jak zdarza jej się spać z balonem, plastykiem od balona, długopisami, pieniążkami czy ... z miską pełną orzechów. Przy czym te dwa ostatnie to były jak dotąd najgorsze "towarzysze od snu".
Wyobraźcie sobie, że dziecko ma garść pełną drobnych monet, nagle budzi się w środku nocy z wrzaskiem (a potrafi naprawdę solidnie dać czadu), żadne z nas nie wie, o co może jej chodzić, dziecko zanosi się płaczem i coś tam próbuje powiedzieć. Po dłuższych dochodzeniach domyślamy się że chodzi o pieniążki. Więc oboje zrywamy się i zaczynamy grzebać w prześcieradle. Tyle tylko, że jej jeden czy dwa pieniążki nie urządzają, bo ma być dokładnie tyle, ile było (nie wiem, skąd ona to wie), więc poszukiwania się przedłużają. Wreszcie usatysfakcjonowana zasypia. Ehś.
Miska orzechów nie jest wcale lepsza, uwierzcie. Co kładła się z nimi, to orzechy wypadały. Więc grzecznie podnosi się, zbiera mozolnie (a było ich trochę) i znów się kładzie. Historia się powtarza parokrotnie. Szkoda mi dzieciaka, więc cichaczem te orzechy jej ujmuję i kitram gdzieś pod poduszką modląc się w duchu by nie zauważyła. Zasnęła. Zostawiłam jej w misce trzy orzechy. Po godzinie się przebudza, patrzy na miskę a tam "puto". Więc znów szybko ją napełniam, zanim zacznie wylewać potoki łez... Masakra. W końcu zasnęła na tyle mocno, że zostawiłam jej pustą miskę i na nasze szczęście przebudziła się dopiero nad ranem. Pomni tego zdarzenia odtąd orzechy kładziemy daleko poza zasięg jej wzroku. I jesteśmy ciekawi nowych pomysłów :).

Ostatnio od tygodnia "chodziła za mną kaczka". Więc dziś przy niedzieli postanowiłam taki obiad najbliższym zgotować. Stałam nad nią ze trzy godziny doglądając, obracając i polewając. To mięso jest na tyle specyficzne, że po upieczeniu i wytopieniu się sporej ilości tłuszczu zostaje niewiele do zjedzenia i wcale nie są to jakieś specjały. Może sekret tkwi w podaniu. Ja zrobiłam z jabłkami i pomarańczami,ale jeżeli ktoś dysponuje sprawdzonym i dobrym przepisem to proszę o wiadomość:). Choć po dzisiejszym obiedzie po raz kolejny już stwierdziliśmy z Michałem jednogłośnie, że pora zrezygnować z mięsa. Tyle tylko, że to najprostsze do zrobienia i najszybsze do nasycenie (tak mi się przynajmniej wydaje), ale na pewno nie jest zdrowe. No nic, poszperam w sieci i może wynajdę jakieś mądre substytuty.

Na dobranoc spróbujcie "odpłynąć" z takim greckim kawałeczkiem (trochę Grecji gdzieś tam we mnie tkwi, ale o tym kiedyś się nieco dłużej rozwinę). Dziś na tyle. Kalinihta.









sobota, 4 lutego 2012

"Na Rutkowskiego".

Tytuł może nieco zwodniczy. Nie będę go tutaj oceniała, choć koleś potrafi na każdej tragedii się nieźle wylansować. Z każdego kąta wychyla się teraz jego głowa i nagle uświadamiam sobie, że mój "chemiczny irokez" bardziej przypomina fryzurę tego "detektywa". Może "rdzeń fryzury" nie jest tak gęsty, ale ogólny schemat ten sam :/, tyle ,że on chyba chemii nie przyjmuje ( mimo całej mojej antypatii do niego nie życzę mu zresztą tego)... To odkrycie wkrótce chyba mnie zmotywuje do zamiany w skina:/( kwestia kolejnych chemii i poprawy temperatury za oknem).Póki co grzecznie zamykam szybko oczy jak mąż mnie w przelocie pogłaszcze po głowie (biedny nie jest świadomy tego, że każdy taki ruch skutkuje tym, że mam całą twarz we włosach, ehś), a z drugiej strony jednak miło, jak nie zraża się głaskając takiego na wpół łysolka jak ja :P. Chyba pora mu zasugerować, że przytulas będzie bardziej pożyteczny:)

Dzisiaj miałam jakieś dziwne uczucie zaciśnięcia gardła i chęć wymiotów, na szczęście na samej chęci się skończyło. Dlaczego to "wolne" między chemiami tak szybko leci? Dlaczego na czas dwóch tygodni pomiędzy wlewami nie mogę tej choroby  wymazać całkowicie z pamięci? Jeszcze zakaz picia alkoholu nie ułatwia sprawy ;) ( oczywiście żartuję, nie należę do osób, dla których alkohol bywa jakimkolwiek pomocnikiem i ucieczką).

Do dzisiaj naiwnie wierzyłam w człowieka, wierzyłam, że dziecko o którym ostatnio tak u nas głośno - żyje, że matka dziecka nie może się okazać tym, kto nam się powoli wyłania z ekranów telewizora, a jednak.. Nawet jeżeli to nieszczęśliwy wypadek i nieumyślne spowodowanie śmierci, to cała reszta... Nie zawołanie pomocy, zbezczeszczenie ciała dziecka (swojego dziecka), cała ta zmyślona historia... Kurcze, co się dzieje z tym światem, w którą stronę zmierzamy, o co w ogóle chodzi? Chyba idzie to wszystko w złym kierunku.A ja wciąż pozostanę naiwna i pewnie nie raz dam się jeszcze " nabić w butelkę".

Nasz Premier wspaniałomyślnie zawiesił ratyfikację ACTA, ale boję się, że to jakaś ściema by odwrócić naszą uwagę i porozdawać swoje autografy w najmniej spodziewanym momencie, jak sprawa ucichnie. Temu rudzielcowi już nie uwierzę w nic. Właściwie to nie wiem, czy jest w naszym rządzie ktoś, komu jeszcze można wierzyć...

Zimno tu. Mieszkanie na parterze oprócz niewątpliwych zalet ma też swoje wady.  Każde otwarcie drzwi na klatkę jest odczuwalne. Ale Kasia grzeje mi miejsce w łóżko, więc nie jest źle. Aż boję się pomyśleć, co będzie, jak znajomy przywiezie jej własne łóżeczko i spanie w nim jej się spodoba, czego jednak sobie i Michałowi życzę ;).

Na dobranoc jeszcze zasłucham się w genialnym  Pink Floydzie :). Polecam i Wam na dobranoc :)






piątek, 3 lutego 2012

Każdy sędzią.

Z pewnością nie jednego z nas zbulwersowały dzisiejsze doniesienia w sprawie zaginięcia sześciomiesięcznej Madzi. Pojawiły się nowe fakty, których nikt wcześniej by nie obstawiał.  W ciągu kilkunastu dni narosła lawina kłamst w wykonaniu matki dziecka. Najpierw chwyciła za serce milionów powodując współczucie co błyskawicznie poskutkowało pomocą w poszukiwaniach. W Sosnowcu mnóstwo zwykłych ludzi zaangażowało się w poszukiwania. Chcieli pomóc, najczęściej bezinteresownie. Bo w końcu widok łez matki pozbawionej nagle swojego dziecka niejednego chwytał za serce. Bezbronne maleństwo pozbawione matczynego ciepła, w obcych rękach, nie wiadomo w jakim stanie... Tak myśleliśmy do dzisiaj. Nagle prawda okazała się zupełnie inna. I pewnie może mieć jeszcze różne wersje. Tylko matka dziecka zna prawdę, ale nad dobro dziecka przełożyła ochronę samej siebie, swoje "ja". Niewykluczone, że dziecko zostało sprzedane, zamordowane przez nią samą, nie wiem, co gorsze. Jednak chyba najgorsze jest życie z tą prawdą i stawienie jej czoła. Szczerze współczuję tej dziewczynie, w internecie rozgorzała dyskusja, w której zdecydowana większość internautów surowo by ją ukarała.Jednak chyba nie powinniśmy osądzać zbyt wcześnie, tylko poczekać na zakończenie całej sprawy i ukazanie wszystkich faktów. Szkoda dziecka, oby jednak żyło, miało się dobrze i nigdy nie musiało stawić czoła tej prawdzie, choć to chyba w perspektywie czasu jest nieuniknione.

Ale ta historia pokazała coś jeszcze; że Polacy w razie potrzeby potrafią połączyć swe siły. Szkoda jedynie, że nasze zaufanie zostało poważnie nadszarpnięte i nie wiadomo czy
w przyszłości jak zajdzie autentyczna potrzeba pomocy to zaufamy po raz kolejny. Oby...

Dziś rano Michał zripostował moją wczorajszą wypowiedź o pięknie zimy. Głupio mi gdy oglądam zdjęcie z samochodu, w którym 20 minut od zapalenia jest -29,5 stopnia (na dowód wstawiam zdjęcie) a ja w tym czasie grzeję się z dzieckiem pod kołdrą. Zresztą nawet jak ostatnio jechaliśmy na chemię to przez całe sto kilometrów nie mogłam ogrzać stóp.


Chyba w ramach rekompensaty cały najbliższy weekend pozwolę mu się wygrzewać w cieple kołdry ;). Niech ma. No o kawałek do posłuchania nie tylko dla niego :). Dobrego weekendu. I ciepła w serduchach!





czwartek, 2 lutego 2012

Znak? :)

Wczoraj dostałam esa z prośbą o modlitwę. Ktoś z bliskich miał już ósme podejście do egzamin na prawo jazdy i był bliski załamania.


Egzamin miał być dziś o 10.50. Obiecałam wsparcie duchowe :). Szczerze to zapomniałam o sprawie, ale jakimś trafem dokładnie o tej porze spojrzałam na zegar na mikrofali i w te pędy rzuciłam się na kolana ;). Głównie, to pogadałam trochę z Adamem, żeby tak po znajomości załatwił pozytywnie tę sprawę, potem parę słów do mojego Anioła Stróża by zagadał z Aniołami tych, którzy będą mieli jakikolwiek kontakt i styczność z egzaminatorem. Nie mogłam w to uwierzyć, jak po godzinie dostałam telefon z pozytywną nowiną. Przypadek? Może. Ale ja akurat wierzę w Anioły, no a mieć jeszcze na górze" swojego człowieka" to już w ogóle...Muszę tylko częściej z nim rozmawiać, za życia brakowało mi dla niego czasu a teraz on go ma dla mnie aż nadto...
Dostałam wiadomość, że w Katowicach chemię w tym tygodniu pacjenci mają kompletną, zaś dziś w CO w Warszawie znowu lipa. Wciąż nie ma jednego z ważniejszych składników a i pierwotnie przepisany lek przeciwwymiotny w kroplówce zastępują jakimś innym. Wychodzi na to, że niektóre szpitale potrafią robić zapasy i przewidywać, a inne nie. Z drugiej jednak strony rozumiem, że CO w Warszawie jest jednym z większych. Tu przewija się dziennie około 1000 pacjentów, więc i chemia szybko schodzi. Zresztą, powinnam się już dawno nauczyć, że na niektóre sprawy nie mam wpływu i to nie powinno mnie zajmować. W tym momencie postaram się skupić na dobrych wynikach z tomografii, a reszta? Z takim wsparciem na górze dam radę i tyle.
Kasia miała dziś podejrzanie wilczy apetyt. Mniej więcej od 16ej do 19ej stałam tylko w kuchni i coś jej robiłam nowego do jedzenia. Gdzie ona to wszystko pomieściła, nie mam pojęcia. Na co dzień jest strasznym niejadkiem i nieraz doprowadza mnie tym do szału. Za to dziś w drugą stronę. Swoją drogą  tak się zastanawiam, co jest lepsze - rodzice, którzy muszą na siłę proponować coś dziecku czy dziecko z niepohamowanym apetytem, któremu nie sposób odmówić przecież jedzenia?
Mrozy dają się we znaki. Nawet Kasia się przestała w nocy odkrywać co dotąd było nagminne ;). Dziś po obiedzie zostawiłam dziecko teściowej i zrobiłam sobie mały spacer, mam nadzieję, że wyjdzie mi on na zdrowie... Brrr. Ale w końcu czuć że mamy zimę. I dobrze. Ale Ci, co muszą wstawać bladym świtem nie podzielają pewnie mojego entuzjazmu. Skarbie, wybacz. I pomyśl, że każdy dzień przybliża nas do upragnionej WIOSNY!!!




środa, 1 lutego 2012

Rozbitek.

Dziś jest mi jakoś źle. Nie wiem. Kwestia pogody, wczorajszego dnia, śmierci Szymborskiej, humoru dziecka. Chyba wszystkiego po trochu. W ogóle cały dzień mam wrażenie jakbym miała za chwilę zwymiotować. Są niby na to jakieś leki, ale na mnie nie działają a faszerować się na próżno to nie w moim guście. Wolę przeczekać. Ktoś może powiedzieć, że przy chemii, która sieje w organizmie takie spustoszenie co to jest łyknąć jakąś białą małą tabletkę, która nie musi, ale może pomóc? Tak, tyle że przy okazji chemii tych tabletek trzeba łykać kilka. Jedne na ewentualną kamicę nerkową, która może się pojawić "po", inna na wymioty, kolejne to jakieś  zastrzyki na hormon wzrostu dla białych krwinek, które to mąż mi dzielnie aplikuje w brzuch a mi już od samego czytania ulotki resztki włosów jeżą się na głowie. Najchętniej to bym znów zbawiła się w fankę witaminy C, jak dawniej. I odstawiła całą tą resztę.

Może jutro zrobię sobie dłuższy spacer i spojrzę na wszystko świeżym okiem.
Leży przede mną kieszonkowy kalendarzyk. Zawsze na ostatniej stronie z okazji Nowego Roku robiłam sobie listę co najmniej dziesięciu postanowień. Rzadko udawało mi się spełnić połowę, choć to i tak uważam za spory sukces. Otwieram kalendarz na ostatniej stronie. Tylko jedno - wykorzystać szansę. Tylko jak mogę to potraktować jako postanowienie noworoczne. Ile tak naprawdę w  życiu zależy od nas. Czy jest ktoś kto pociąga za sznurki? Czy wierzysz w przeznaczenie? Ja sama nie wiem w co wierzyć i komu. No, na pewno nie naszemu rządowi :) Chyba trzeba dać się ponieść życiu a odpowiedzi przyjdą z czasem. Cierpliwości.
Pamiętam, jak Adamowi na łożu śmierci przykazałam, by dał znać, jak tam po życiu jest coś dalej. Jeżeli to wszystko się nie kończy a dopiero zaczyna. Kiwnął tylko głową, że będzie pamiętał o umowie i się odezwie. Jak dotąd cisza. A może kiepsko coś się wsłuchuję. W końcu moi rodzice dostają rzekomo od niego tyle znaków. Jego przyjaciółka podobnie. A ja kompletnie nic. Cisza mimo nieprzespanych nocy, zupełnie jakbym się bała, że przesypiając je coś przeoczę...A może o mnie zapomniał.Nie, nie chcę w to wierzyć. Zaraz pójdę się wsłuchiwać w ciszę nocy i rozmyślać. Może sen przyjdzie...

Nasza Szymborska i tak dożyła ładnego wieku. Cenię ją za dystans do siebie, za luźne podejście do poważnych tematów, za poczucie humoru. Za to, że w tak prostych słowach potrafiła zawrzeć tyle treści. Jeden z moich ulubionych wierszy zmarłej pisarki na dobranoc.
 
Kot w pustym mieszkaniu
Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.

Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Cos się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Cos się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez polki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech-no on tylko wróci,
niech-no się pokaże.
Już on się dowie,
ze tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków na początek.
1991
.