sobota, 11 lutego 2012

Czekając na werdykt.

W prezencie za męczarnie dostałam calutki miesiąc wolnego od pracy :). Szczerze, to spodziewałam się tygodnia, może dwóch, ale nie miesiąca... Robocopem byłam jeszcze przez jakiś tydzień. W tym czasie żywiłam się głównie nurofenem. I jednak nadzieją. Wejście na trzecie piętro do teściowej wiązało się dla mnie z koniecznością robienia sobie na każdym półpiętrze postoju, więc raczej nie wypuszczałam się za daleko z domu. Raz poszłam do pobliskiego osiedlowego sklepu. Kupiłam dwa soki i jakiś drobiazg. Pamiętam, że jak weszłam do domu to przez dłuższą chwilę nie mogłam złapać tchu. Płyn w płucach dawał jeszcze długo o sobie znać, najbardziej w nocy. Michał co jakiś czas sprawdzał, czy mnie nie udusiło przypadkiem :) Zasypiałam dosyć późno, bo nie mogłam sobie znaleźć w miarę wygodnej pozycji do spania. Leżenie na plecach nie wchodziło w grę, na boku też nie bardzo, na brzuchu z uwagi na operację też odpadało. Najwygodniej było w pozycji siedzącej, ale to z kolei na krótki czas. Noc była dla mnie jakimś koszmarem. Raz pamiętam, że dosyć łatwo zasnęłam w samochodzie i tam mi było najlepiej, ale przecież nie będę spędzać nocy w garażu :P. W ogóle czas się ciągnął w nieskończoność. Po dwóch tygodniach wyniku wciąż nie było. W domu nie mówiło się praktycznie o niczym innym. Wszystkich nas ponosiły nerwy. Teściowa jeszcze co dzień powtarzała, że na pewno to nie "TO", więc nie ma co się przejmować a ja kontratakowałam ją w myślach, że jeżeli to jednak "TO" to co? I tak należę do ludzi, którzy przejmują się najdrobniejszą głupotą, a tu jeszcze taki podarek... W dodatku jestem słaba psychicznie, a zawsze uważałam, że tylko silni zwyciężają takie rzeczy. I zawsze jak czytałam o osobach którym się przytrafił rak, to podziwiałam jednocześnie myśląc, że ja tam bym nie dała rady. Że na każdym kroku bym płakała a z takim podejściem, to niewiele można zdziałać. Myślałam, że tylko ci najsilniejsi to wygrywają. I zazdrościłam im tej siły.
Właściwie to niby czekałam na wynik, ale wiedziałam, że diagnoza będzie wskazywała na nowotwór. Michał chyba też się nie łudził.  Oboje wtedy mieliśmy fazę na ustawiczne wyznawanie sobie miłości. Oboje też chcieliśmy naprawić lub poprawić relacje. Ja miałam jakieś dziwne poczucie, że nie powinnam po sobie pozostawiać złych wspomnień. Michał też chciał się pokazać z tej dobrej strony. Przez całe dwa tygodnie nie grał na kompie, co w jego przypadku jest niezłym wyczynem. Byłam przekonana, że zawarł jakiś pakt z diabłem.. Zapytany o to odpowiedział, że nie darowałby sobie, jakby coś się miało stać, że stracił tyle czasu. Co prawda przerzucił się na gry w telefonie na które tracił porównywalną pod ilość czasu, ale i tak byłam z niego dumna. I miałam nadzieję, że mu już tak zostanie... A przecież w każdej chwili może się z którymś z nas coś stać, abstrahując już od choroby. Nigdy nie wiesz, co przyniesie następny dzień, więc "go chwytaj", nie marnuj. Dobija mnie myśl, że Michał jako mąż i ojciec naprawdę cudownej kruszyny potrafi poświęcać często więcej czasu nieznajomym w sieci niż najbliższym i tego czasu tym obcym zazdroszczę. Jestem wyrozumiała i tolerancyjna. Staram się być. Ale często tak mnie ta wewnętrzna złość na niego nakręca, że lepiej, by nie znał wtedy moich myśli, bo i tak by w nie nie uwierzył ;). Tak poza tym jest złotym chłopakiem, więc nie ma tematu :) a nikt przecież nie jest idealny, zwłaszcza ja, więc chyba powinnam odpuścić. Powinnam ;)? 
No dobra, niby gdzieś tam w głębi wiedziałam jaka będzie prawda i co z tym dalej? Bałam się jak cholera. Cały czas się boję. W końcu sama do niedawna należałam do osób, którym słowo "nowotwór" nieodłącznie kojarzyło się ze śmiercią. Pamiętam, że jak jeszcze w szpitalu zapytałam Michała jak to się leczy, a na odpowiedź, że chemią, wybuchłam płaczem. Ojciec często powtarzał, że chemia żywi, ubiera i zabija... , przy czym nie miał na myśli "tej chemii". Pierwsze moje skojarzenie to wychudzony człowiek z wielkimi oczodołami podpięty do kroplówki ,  łysą głową ,smutnym spojrzeniem z iskierką nadziei.
Wracając do werdyktu, to ten przyszedł niespodziewanie po przeszło trzech bodaj najdłuższych w moim życiu tygodniach...
Była Bogi. Miłe spotkanie. Serdeczne uściski, których i tak mam niedosyt (jak obie stwierdziłyśmy głupio się tak ściskać w połowie spotkania, więc skończyło się na dwóch - powitalnym i pożegnalnym), opróżniona  butelka wina  której opróżniać nie powinnam i trochę greckiej muzyki na kompie. Fajnie mieć świadomość, że są tam ludzie, którym na nas zależy jednak i tak człowiek zostaje później z tym wszystkim sam. I sam musi podjąć się walki, a walka jest nierówna...
 Przypadkiem wpadłam na taki oto kawałek. Posłuchajcie.

http://www.youtube.com/watch?v=yiMbzWujLEk








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz