niedziela, 20 maja 2012

Dzieje ryby historia prawdziwa.

W tym  tygodniu wychodzi na to, że się nie napracuję zbytnio. Początek i koniec tygodnia praca, a cały środek będzie się kręcił niestety wokół jaszczura. Ten to ma się ze mną dobrze, ehś. Zawsze w centrum, na pierwszym planie, nic o nim bez niego.
Cóż, od ponad pół roku zawładnął mną i bliskimi na dobre. A ja już go nie chcę. Nigdy nie chciałam, tylko co z tego. Już od jakiś czterech tygodni niemal każdego wieczora mam gorączkę. Dzisiaj z zimna aż mi palce sztywniały i nijak nie mogłam się ogrzać. Wreszcie poczułam wdzięczność teściowej za podarowane mi kiedyś grube, ruskie skarpety frote i cieszyłam się, że ich jednak nie wywaliłam na śmietnik, choć często mnie korciło. Dzisiaj jeszcze doszły problemy żołądkiem, które w sumie też od paru tygodni co jakiś czas dają o sobie znać. Skutecznie straciłam apetyt i chęci na cokolwiek. Nawet Michałowa propozycja zjedzenia lodów spotkała się z moją odmową.

Plany na ten tydzień: poniedziałek praca,  wtorek tomografia, środa CO, czwartek dochodzenie do siebie po chemii, którą już mi zaplanowała teściowa (nie sposób przecież jej zawieść), piątek praca. Słowem nudy...

A teraz uwaga - wczoraj po podsunięciu fotelu kierowcy moim oczom ukazała się sławna już "biba". Słowem, znów cudowne odnalezienie zaginionej bogini mojego dziecka. Nie no, dobra, chyba nie będę już o tym pisać, bo takim sposobem będę musiała wkrótce zmienić tytuł tego bloga na "Dzieje ryby. Cz.I" ;). Lulu poszła w odstawkę i może nawet dobrze. Mały nałogowiec mi rośnie. Jak coś już weźmie do ręki to tylko sposobem można jej to zabrać. I nieważne czy to jest kawałek kredy, kamień, czy moneta. Rączka Kasina musi coś ściskać czy to się komuś podoba czy nie a opływowy kształt ryby wyjątkowo jej przypadł do gustu.
A wczoraj jednak wybrałam się do naszej stolicy i odwiedziłam lekarza. Bardzo pomocni okazali się w tym nasi znajomi z którymi miałam okazję się zabrać w obie strony. Przez to też i droga nie była męcząca. I nawet Michał z matulą i Kasią nie pojechali beze mnie na wieś, tylko czekali na mój powrót, co było jednak miłe z ich strony. Grill i rodzina pozwoliła na odstresowanie się i oderwanie od codzienności, choć najbardziej to chyba się odstresował jednak tradycyjnie Michał... Dzisiejszego ranka nie był już jednak tak zrelaksowany ;). Na moje pytanie "w imię czego tak teraz cierpi" usłyszałam "w imię dobrej zabawy". Ja chyba dziękuję za taką zabawę... :). Ludzkie podejście do niektórych spraw nigdy nie przestanie mnie fascynować i zadziwiać...

Pora już na mnie. Trzymajcie się i ... miłego poniedziałku:) (bo potrafią być i takie).

A kto chętny niech posłucha Indios Bravos. Just relax...:). W sumie jeszcze jest niedziela... I niech trwa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz