piątek, 10 lutego 2012

Tymczasem w " gruźlikowie"

(...) W drodze do warszawskiego Szpitala Chorób Płuc i Gruźlicy myślałam, że jest w tej szpitalnej przeprowadzce ten plus, że na pewno łazienka w takim specjalistycznym szpitalu pozwoli się spokojnie umyć, bez zbędnych podchodów, słowem oczekiwałam że każdy jeden szpital będzie dysponował lepszymi warunkami, niż mój lokalny. O jak się tak mogłam mylić! Masakra.
Czekając na swoją kolej do pokoju pielęgniarek już na odpowiednim oddziale obserwowałam, obserwowałam i oczom oraz uszom nie wierzyłam. Średnia wieku pacjentów to jakieś 60 lat, to raz.
Dwa, miałam wrażenie, że trafiłam do jakiegoś starego, przedwojennego lazaretu... Niektóre sale były tak szczelnie zamknięte metalowymi przesuwanymi drzwiami, że mnie to przerażało. Na szczęście ja do takiej nie trafiłam.
 A tak na marginesie, jak ktoś z Was ma problem z rzuceniem palenia, niech się wybierze do tego szpitala i siądzie przez parę minut na korytarzu i niech popatrzy na tych wszystkich dziadków z dziurami w przełykach (wciąż jednak jarających)...

Ciekawi jesteście pewni łazienki? Cóż. Nie powinnam narzekać, bo chociaż nic się nie chybotało ;), ale zostawię ją bez komentarza, brrr. Plus za to, że panowie mieli swoją...

Zatem czekam sobie na korytarzu na swoją kolej przed dyżurką pielęgniarek i przez otwarte drzwi widzę, jak niemal każdy pacjent wychodzi z dziwnymi wytycznymi co do  czekającej go następnego dnia operacji i zielonym zawiniątkiem w które ma się nazajutrz po porannej kąpieli oblec... Przerażona dzwonię do Michała i wszystko mu relacjonuję. Chłopak stara się jak może, by mnie pocieszyć, jednak na niewiele się to zdaje, kiedy i ja chwilę później dowiaduję się o obfitym we wrażenia dniu następnym.

Operacyjny uniform nie był zbytnio zabudowany, ale na szczęście dla mnie, rozmiarowo mocno za duży.

Panie na sali były oczywiście elokwentne, kulturalne, wykształcone i tak bardzo "stoliczne", że aż było to śmieszne (ale przynajmniej nikt mi w nocy nie sikał pod łóżko).
Lekarz na wieczornym obchodzie zastrzegł, że tego płynu w lewej opłucnej jest jeszcze sporo i nie wykluczył, że mogą mi przy okazji operacji zrobić drenaż (to się wiąże z dłuższym pobytem w szpitalu). Poprosił też, bym oprócz zgody na mediastinoskopię (ową planową operację) wyraziła też zgodę na mediastinotomię, bo w trakcie zabiegu może się to okazać konieczne. Jak dla mnie te zabiegi niczym się zbytnio nie różniły, ale w sumie nie wnikałam, tylko grzecznie podpisałam co trzeba. Wieczorem zrobili mi też kolejne prześwietlenie, by ocenić faktyczną ilość płynu w płucach.
Najgorzej wspominam ranek dnia następnego. Trzeba było wziąć prysznic, przywdziać to urocze zielone wdzianko z cieniutkiej przeźroczystej fizeliny , "naznaczyć się" u pielęgniarek i czekać na swoją kolej na zabieg.
Pech chciał, że w  poprzednim szpitalu pomylili się i w wypisie podali zły miesiąc pobytu w wyniku czego musieli mi robić ponownie badania z krwi.. Rano nic nie piłam (byłam przekonana, że mi nie wolno), byłam zestresowana (i moje żyły też), więc zaliczyłam łącznie około 8 różnych wkłuć by mogli zdobyć odrobinę krwi niezbędnej do badań. Już po trzecim wkłuciu, jak widziałam ponownie zbliżającą się pielęgniarkę z kompletem kolejnych igieł - płakałam (zielono - fioletowa barwa na rękach nie schodziła z nich około miesiąca). Od tamtej chwili przy każdym pobraniu krwi odwracam nerwowo głowę w drugą stronę i zadaję tylko jedno pytanie : "leci?".
Godzina całego zabiegu przesuwała się dodatkowo, przez zbyt wysoki potas we krwi, który zbijano dwiema kroplówkami. Kiedy wyniki wreszcie były satysfakcjonujące doczekałam się na swoją kolej (teoretycznie miałam być chyba 9ta na liście operowanych tego dnia, a lista była dłuuga... Oj, natną się tam chirurdzy, natną...)
Operacja którą mi zgotowali polegała na pobraniu węzła chłonnego ze śródpiersia. I na tym na szczęście tylko się skończyło. Ku mojemu miłemu zdziwieniu obudziłam się  i byłam jeszcze trochę na sali operacyjnej na obserwacji.  Było dobrze. Do momentu, gdy leciała kroplówka z przeciwbólowymi. Potem już było pod górkę... Kaczka, ból, niemożność podnoszenia głowy, znów kaczka...
Na następny dzień wypisano mnie do domu. Ja, robocop z głową w jednej pozycji wreszcie opuściłam to miejsce. Wyniki miały być za jakieś max. dwa tygodnie. Oboje z Michałem wierzyliśmy, że diagnoza będzie dla nas pomyślna ale tej wiary pozbawiła nas rozmowa z lekarzem operującym, który powiedział, że wstępne rozeznanie z operacji potwierdza ziarnicę. Ale, co on tam może wiedzieć, prawda? Cuda się zdarzają a on brutalnie próbował pozbawić nas wiary w nie...
.....................................to be continued.....................................................

Jutro odwiedza mnie "grecka siostra, Bogi, co oznacza parę ekstra uścisków :), więc nie wiem, czy znajdę chwilę na wpis :/ .

Na koniec kawałek dający do myślenia, a szczególnie polecam go jednej osobie, która czyta ten blog i ... narzeka na codzienność. Proszę, pomyśl tylko jak wiele możesz i zobacz, że naprawdę nie masz tak źle... Sam fakt, że jesteśmy w pełni sprawni fizycznie czyni z nas prawdziwych farciarzy. Życie jest krótkie, więc cieszmy się każdą chwilą tej podróży, jakkolwiek wydaje nam się ona pechowa czy mało interesująca. Wg mnie na życie składają się nasze wybory i fart, czy opatrzność boska, nazywajcie to jak chcecie, więc co najmniej w połowie sami sobie piszemy scenariusz na życie... Dobrej nocy!











2 komentarze:

  1. Czytam Cię codziennie i pozdrawiam :) ja już po walce i łapię cudowne chwile życia :) trzymam mocno za Ciebie kciuki i mówię, że szybko zleci ten czas okropny :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Nessa, dzięki za te słowa. Dobrze wiedzieć, że ktoś mnie jednak czyta. Odezwij się jak możesz na ewaimi@wp.pl, miałabym parę pytań. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń