poniedziałek, 4 czerwca 2012

PET-owska ceremonia i promieniotwórcze ...bąki.

PET nie był tak straszny, jak się wydawał. Nawet będę go teraz milej wspominać od tomografii, gdzie to nachalna kobić w białym kitlu co parę minut wciskała mi kubek "bezalkoholowego ouzo" i tak razy cztery...
Tym razem było uprzejmie, dyskretnie, po prostu pozytywnie. Najpierw wywiad z lekarką. Zostawiało się jej wszystkie potrzebne do lepszej diagnozy badania. Powiedziałam jej co mi leży na wątrobie a raczej na płucach i poprosiłam by przyjrzała się temu nad wyraz dokładnie. Potem zakładanie wenflonu, zastrzyk z soli i jakiś pomiar glukozy. Tutaj trochę polała się krew. Dosłownie. "Zapataraćkałam" nią chyba wszystko co mogłam, ale pacjent przede mną ponoć nie był wcale gorszy :P. Następnie zaprowadzono mnie do takiej sali "izolatkowo - relaksacyjnej" obsianej porządnie kamerkami. Tylko muzyki tam brakowało. Pielęgniarka przytachała ze sobą wózek z tajemniczą metalową szkatułką dobrze zabezpieczoną, po czym wstrzyknęła mi zawartość ukrytej tam strzykawki w mą pobladłą ze strachu żyłę. Nie było źle - nie odczuwało się praktycznie żadnych skutków ubocznych podanego tą drogą izotopu. Zostałam pouczona o zakazie rozmawiania, czytania czy wykonywania wszelkich niepotrzebnie wymagających energii czynności. Miałam leżeć na jakże wygodnym fotelu w pokoju Wielkiego Brata pod jego czujnym okiem i nie robić nic. Albo lepiej - robić NIC. W pewnym momencie zawibrował mi telefon i momentalnie w drzwiach pojawił się jakiś dobrze wyglądający medyk z pouczeniem i nakazem wyłączenia telefonu co z uwagi na gabaryty tego jegomościa niezwłocznie poczyniłam. Miałam 40 minut na wypicie litra płynu zakrapianego "anyżkiem" - przy czym byłam dumna ze swej przebiegłości, bo miałam ze sobą dwie butelki po 0,5 litra i ku mojemu zdziwieniu tylko jedna została tym badziewiem obficie zroszona. Upewniwszy się tylko, że tak widocznie musi być oddałam się wizualizacji szczęśliwej mnie, tryskającej zdrowiem i radością z bliskimi przy boku. Po godzinnych rozważaniach, wypróżniwszy uprzednio swój pęcherz do cna zostałam zaprowadzona na badanie, które niewiele różniło się od normalnej tomografii - no może za wyjątkiem długości jego trwania - jakieś 15, może 20 minut. I to wszystko.
Kasia drugą już noc śpi u babci bo mam zakaz kontaktów z kobietami przy nadziei i z dzieciakami do jutra:/ 
A jutro? Ponownie witamy w CO Ursynów, bo mój "w gorącej wodzie kąpany lekarz" zupełnym przypadkiem załatwił mi miejsce na oddziale. Hurra. Ja z kolei podzieliłam się z nim swoją radością o doskonałym samopoczuciu i braku wszystkich tych dolegliwości które mi dokuczały na ostatnim z nim spotkaniu. Trochę się zasępił i poprosił, bym nieco poudawała na przyjęciu, bo on naopowiadał co mógł by przekonać swoją przełożoną o konieczności szybszego przyjęcia mnie. W sumie to wiadomość o jutrzejszej opcji wstawienia się w CO była tak niespodziewana, że ją początkowo odrzuciłam i poprosiłam o przesunięcie tego o tydzień. Niestety, był ze mną Michał, który zaraz zaczął się dwoić i troić w swych rozważaniach i ostatecznie stanęło na dniu jutrzejszym. Poprosiłam jedynie, by decyzję o ewentualnej dalszej chemii lekarz podjął na podstawie wyniku PET-a a nie ostatniej tomografii. Powiedział, że tak zrobi a ja trzymam go za słowo. Dodał, że "diamentowych kolczyków" na tym wyniku się nie spodziewa, no ale skoro się upieram".
A ja liczę w tym momencie na cud. Liczę, że to moje  nad wyraz dobre samopoczucie znajdzie odzwierciedlenie w tym wyniku i że w ciągu tych dwóch tygodni może faktycznie stał się cud. Cud zwany pestkami moreli, modlitwami różnych ludzi - tych bliskich i niekoniecznie, wstawiennictwem Adama. Cud zwany "cokolwiek ale ważne, że działa". Bo wizja DHAP-u i przeszczepu mnie przeraża i przygniata.
Wiem, że jak taka będzie decyzja lekarzy, to ją w końcu kiedyś zaakceptuję ale póki co to "tonący brzytwy się chwyta". W sumie tak jak MIchał zauważył to czy położę się do szpitala jutro czy za tydzień i tak nie sprawi, że na PECie się coś zmieni. Wynik będzie ten sam. I będzie sobie na mnie czekał cierpliwie.
Aha, powiedziałam lekarzowi o tych pestkach - zareagował po prostu uśmiechem. Michał wyciągnął od niego te moje nowe procenty na zadziałanie kolejnego schematu - tym razem mam jakieś 60%. Niby nieźle, ale tak jakoś nie do końca...

Michał zaciągnął kotary w nadziei, że ujrzy mnie świecącą ;) Będą musiały mu wystarczyć napromieniowane ... bączki :P. Oby tylko nie wpadł przypadkiem w taką napromieniowaną chmurę, bo jeszcze on mi zacznie świecić- na pewno nie przykładem :P

Pozdrawiam świetliście i mocniście. I obyście w następnym poście byli świadkami Cudu.

A dziś znów Mela Koteluk, tym razem w "Melodii ulotnej". Brzmi trochę jak Nosowska, którą też zresztą lubię.

2 komentarze:

  1. Mela podoba mi się :) słyszę Nosowską i trochę Brodki, dzięki za tą piosenkę :)
    co do PETa - miałam taką samą obsługę, pewnie obie byłyśmy na Szaserów? ;)
    I - mam bardzo w gorącej wodzie kąpanego Profesora :D szykuje mi następnego PETa. Ale relax....
    60% to mega dużo, ja miałam 30 2 lata temu i jakoś ciągne ten swój wózek. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę, że masz muzycznego smaka i dobry gust.. PET-a miałam na Roentgena- widocznie to taki sam standard badania. Z tymi procentami to dużo nie dużo - ale ogólnie jak było dużo a robi się mniej to tak jakoś dołuje z lekka. Ale tam, szansa to szansa, więc trzeba chwytać kazdy procent i tyle ;) Wiara siła męstwo -blablabla:) Damy radę!

    OdpowiedzUsuń