wtorek, 13 marca 2012

Wtorek "przed" czy czwartek "po"...

Zwykle to poniedziałek jest tym najmniej lubianym dniem w tygodniu. Po weekendowym lenistwie trzeba w końcu się zmobilizować i wstać po dzwonku budzika. I odliczać niecierpliwie dni do następnego weekendu. Dla mnie od pewnego czasu oprócz "środy z chemią" najgorsze są wtorki "przed".
Paradoksalnie od tych wtorków już chyba wolę czwartki "po". Wiadomo, dni po chemii nie należą do najlepszych, ale te nieszczęsne wtorki są same w sobie dla mnie jakieś nieszczęsne. Wtedy już cały dzień przebiega mi po głowie myśl, że niestety, ale jutro pora na "trutkę", że znów za szybko minęło te dwa tygodnie, że będę tęsknić za Kasią, że pewnie będę chciała, żeby najbliższe dni zleciały jak najszybciej, że może być kiepsko... Nawet jak skutki po wlewie okazują się nie takie straszne, to jednak jest obawa, że tym razem może być gorzej... I mimo całego mojego pozytywnego podejścia do sprawy, to z wtorkowego pozytywu nici...
Dziś z myślą o jutrzejszym zrobiłam cały gar kremu z brokuł. To ciekawe, ale zawsze w te środy dobrze zastanawiam się przy wyborze każdej pozycji w moim menu. Z reguły wybór pada, wybaczcie, na jedzenie, którym łatwo będzie się wymiotowało:/. Po pobraniu krwi tego ranka wybieram się zwykle do szpitalnego bufetu na ... naleśniki z serem. Też się w moim przypadku świetnie sprawdzają... I jeżeli do chemii wszystko ma swój smak, tak później o ile się coś je, to je się z przymusu. I cokolwiek się nie je, wszystko ma podobny, nieciekawy posmak. Jakoś nie mogę się niestety zmusić do picia wody w trakcie wlewów. Jutro zrobię podejście z gazowaną. Może będzie lepiej..
Ostatnio oglądałam jakiś stary odcinek "Ugotowanych". Tak jak w każdym odcinku mam swoje opinie o ludziach tam występujących. Czasami uczestnicy tworzą taką mieszankę wybuchową a ich charakter tak zastanawia, że nawet całkiem dobrze się to ogląda.
Tym razem jednym z uczestników był min.artysta, dla którego sens i istotę kolacji miało stanowić coś więcej niż tylko nakarmienie i zafascynowanie pozostałych kulinarnymi zdolnościami. Dla niego ważna była dobra zabawa i znacznie głębsze przeżycia. Chce "łapać" dobre chwile każdego dnia.Zaaranżował kolację gdzieś  w swoim warsztacie między zapachem farb i rozpuszczalników. Właściwie to nie zaaranżował, przypuszczam, że był to spontan o który tak trudno w tym programie. Z reguły uczestnicy starannie przygotowują się do tego dnia, porządnie sprzątają mieszkanie, starannie komponują jadłospis i dbają o każdy, najdrobniejszy szczegół przyjęcia. Nie zapewnił sterylnych warunków ku niezadowoleniu niektórych. Jakieś papierowe ręczniki zamiast serwetek nie pierwszego w dodatku użytku... Przystawka podana w malutkich świecznikach bez możliwości dokładki (limitowana), danie główne przyozdobione szczypiorkiem "własnej produkcji" z kawałkami ... ziemi. I ciekawy deser. Kolacja u takiego gospodarza, cała otoczka i ogólnie całokształt było przeżyciem samym w sobie, co nie wszyscy potrafili docenić.
Dla chętnych podaję linka do tego odcinka http://ugotowani.tvn.pl/odcinki-online/ugotowani-odcinek-3-sezon-1,10495,0.html
Wygrała babeczka która rzecz jasna powinna, ale do czego zmierzam? Wielu z nas  nie potrafi podejść do życia spontanicznie, z odrobiną fantazji. Żyjemy wg ściśle ustalonego przez nas scenariusza, nie stać nas nawet na odrobinę szaleństwa, nie potrafimy docenić oryginalności, nie jesteśmy żądni jakiś większych doznań, nie chcemy szczerych szaleńców. Ma być pewnie, bezpiecznie, nijako. Czasami zaszpanujemy, ale to nie wychodzi. Traktujemy życie bardzo "zadaniowo". Uśmiechamy się fałszywie i robimy dokładnie to, czego od nas oczekują. Marne takie życie... Ja takiego nie chcę. I życzę wszystkim, byśmy mieli w sobie odrobinę szaleństwa, byli otwarci na nowe doznania i uśmiechali się wtedy, gdy naprawdę to czujemy. Byśmy byli szczerzy i nie krytykowali wszystkiego i wszystkich. I byśmy byli szczęśliwi. By każdy z nas miał odrobinę szaleństwa. O ileż wtedy nasze życie byłoby ciekawsze. Ciekawego życia sobie i wam wszystkim :)
Na koniec kawałek, o którym istnieniu przypomniał mi ostatnio Michał. Kawałek prawdziwej muzyki tutaj w wykonaniu Trenta Reznora i dla porównania ten sam kawałek w wykonaniu Johnego Cash'a, przy okazji z tłumaczeniem. Obaj są nieźli, choć nie można tych panów porównywać do siebie. Cash to klasa sama w sobie, ale ja osobiście wybieram wersję pierwszą. A wy? :)



3 komentarze:

  1. Też tak miałam z dniami przed wlewem. Wieczorem brałam procha, żeby z nerwów nie zejść. Żałuję, że tych prochów przez wszystkie wlewy nie brałam, bo tych co były wspomagane tabletkami nie pamiętam. A jednak dobrze jest nie pamiętać. A co do spontaniczności, ryzyka itp. Jestem po leczeniu już pół roku. Chodzę na ściankę wspinaczkową :D Cuuudownie!!! Mam taką zajawkę :D I co bardzo ważne znowu mam kondycję :) Masz rację...ludzie nie potrafią fajnie i ciekawie żyć czasem. Czasem po prostu nie mogą bo im się tak złoży. To ten 1 pozytyw z choroby ;-) nagle wychodzisz z matrixu. Trzymaj się dzielnie i do przodu :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Nessa, długo u Ciebie trwało leczenie? Skończyło się na samej chemii? Gratuluję wolności i ... spontaniczności:) Matrix jest dobrym określeniem na to wszystko co się wiąże z tą chorobą. Oddział chemii dziennej to dla mnie właśnie jeden wielki matrix:/ Kurcze, ja się od początku zraziłam do tabletek, bo niewiele mi dawały. Więc męczę się bez:/ Serdecznie pozdrawiam i duużo zdrowia!

    OdpowiedzUsuń
  3. miałam 12 wlewów abvd i zabezpieczającą radioterapię ze względu na guza w śródpiersiu i to, że one nie poznikały całkiem po chemii. Generalnie zajęło mi to jakieś 9 miesięcy. Jak tak wspominam to aż ciężko mi uwierzyć, że to przechodziłam. Zapomina się powolutku.

    OdpowiedzUsuń